Uderzając w Syrię, Donald Trump zachował się nawet nie jak globalny żandarm – policja działa w granicach prawa – lecz jak prezydent Filipin, który osobiście fizycznie eliminuje przestępców, nie zważając na prawo ani wewnętrzne, ani międzynarodowe. Dziwić musi brak pamięci i wyobraźni przywódców zachodnich, którzy bezwarunkowo poparli akcję Trumpa. Atak został przeprowadzony bez próby weryfikacji sytuacji, która stała się dlań usprawiedliwieniem, bez poważniejszych konsultacji międzynarodowych, z pogwałceniem prawa międzynarodowego i wewnętrznych regulacji obowiązujących w Stanach Zjednoczonych.
Polityka instynktu czy polityczny cynizm?
Powyższe stwierdzenie nie jest próbą obrony władz Syrii czy wyrazem lekceważenia problemu użycia broni chemicznej. Podobnie jak sprzeciw wobec agresji USA na Irak w 2003 roku nie był próbą obrony rządów Saddama Husajna. Trudno oprzeć się wrażeniu, że polityczny mechanizm był w obu przypadkach podobny. Sytuacja jest dzisiaj może jeszcze gorsza niż 14 lat temu. Tym razem bowiem prezydent Stanów Zjednoczonych po prostu się zdenerwował i... uderzył. Za pomocą rakiet. Wątpliwe, że kierował nim instynkt moralny. Powodowały nim raczej zupełnie inne względy, wewnętrzne i zagraniczne. Jeśli chodzi o te pierwsze, to była to próba poprawy swego wizerunku w oczach Amerykanów, którzy lubią tego typu zachowanie. Nawet „The New York Times" napisał, że nie można było nie odczuwać satysfakcji z powodu akcji militarnej wymierzonej w Asada.
Co jednak ważniejsze, kilka tygodni temu Trump podjął decyzję o znacznym zwiększeniu wydatków na cele militarne w budżecie USA. Eskalacja napięcia międzynarodowego, którą spowodowało zaatakowanie Syrii, jest idealnym uzasadnieniem tej decyzji. Pisał o tym już kilka lat temu jeden z najlepszych amerykańskich znawców tych zagadnień, Robert Kaplan.
W planie międzynarodowym prawdziwym adresatem akcji Trumpa był goszczący u niego tego samego dnia przywódca Chin. Prezydent USA chciał zademonstrować gospodarzowi gotowość USA do użycia siły militarnej gdziekolwiek i kiedykolwiek zechcą, jeśli tylko można to uzasadnić obroną amerykańskich interesów. Da się to podciągnąć pod obronę swoich interesów. Tak przecież argumentował swoją decyzję Trump.
Atak na Irak również był próbą zademonstrowania przez George'a W. Busha gotowości budowy hegemonicznej pozycji Ameryki w skali globalnej. Administracja Busha miała świadomość, że nikt nie stanie w obronie Husajna. Tym razem jest podobnie. Poza uwiązaną wojną na Ukrainie Rosją Asad nie ma sojuszników, więc idealnie pasuje do roli „chłopca do bicia" – kogoś, kogo można uderzyć, i pokazać wszystkim na świecie, zwłaszcza Chinom, kto tu rządzi. To bowiem właśnie Pekin jest postrzegany w Waszyngtonie jako główny pretendent do zajęcia pozycji globalnego lidera.