W związku z przedłużającym się kryzysem, czy raczej upadkiem gospodarczym, zaczynają pojawiać się głosy, że władza powinna pomyśleć o wyciszeniu sporów z Kościołem katolickim, gdyż jego poparcie niedługo może się jej przydać. Mógłby on np. pomóc rządzącym wyciszyć społeczne bunty, które mogą wkrótce wybuchnąć. Przypomnę choćby, że gdy został wprowadzony stan wojenny, to właśnie prymas Glemp nawoływał społeczeństwo do spokoju, dzięki czemu nie doszło wtedy do rozlewu krwi.
Powstaje jednak pytanie, czy zadaniem Kościoła powinno być uśmierzanie ewentualnych protestów społecznych i zaprowadzanie spokoju. Czy nie znaczyłoby to zarazem poparcia dla określonej partii politycznej i wadliwie rządzonego państwa?
Ideowy upadek
Zacznijmy od tego, że żyjemy w czasach upadku polityki, politycy bowiem nie kierują się – i nie krzewią ich w społeczeństwie – wyższymi wartościami oraz ideowymi rozwiązaniami, które byłyby bliższe sprawiedliwości. Walka polityczna jest u nas obecnie bezideowa i polega wyłącznie na zabieganiu o władzę. Dziś żadna partia polityczna nie waha się zawierać kompromisów ze środowiskami, które teoretycznie powinny być jej ideowo obce.
Takim jaskrawym przypadkiem ideowego upadku były rządy SLD w latach 2001–2005. SLD zdradziło swoje lewicowe ideały zarówno poprzez szukanie oparcia w Kościele jako sile politycznej, jak również wcielając w życie gospodarkę neoliberalną.
Chociaż o tym się wyraźnie nie mówi, to Platforma Obywatelska tak samo zabiega dziś o aprobatę Kościoła, jak czyni to PiS czy Solidarna Polska. PO to partia w gruncie rzeczy bezideowa, która wartości chrześcijańskie traktuje instrumentalnie.