List w obronie wolności słowa opublikowany w „Rzeczpospolitej”, a podpisany przez kilka tysięcy sygnatariuszy, stawia na porządku dziennym sprawę ingerencji wymiaru sprawiedliwości w wypowiedzi publicystów. Sam list jest do pewnego stopnia aktem „obywatelskiego nieposłuszeństwa”, gdyż podpisujący się pod nim powtarzają zdanie, za które skazany został prof. Andrzej Zybertowicz.
Dokonując tego, odwołują się jednak do bardziej fundamentalnych norm niż arbitralna decyzja sądu, czyli do polskiej konstytucji i stojącej za nią zasady wolności słowa, która oznacza również prawo do interpretacji wypowiedzi osób publicznych. Nie chodzi mi w tym miejscu o trafność opinii Zybertowicza, choć zarówno on sam, jak i np. Zdzisław Krasnodębski („Michnik w świecie lęków”, „Rz” 26.11.2008) dowodzili jej zasadności.
Załóżmy, wbrew faktom, że Zybertowicz się myli. Nie zmienia to w niczym meritum sprawy. Sądy nie mają prawa dochodzić trafności publicystycznych ocen oraz interpretacji i skazywać za błędy. Sytuacja taka to sądokracja, która nie ma nic wspólnego z państwem prawa. Państwo prawa a państwo prawników to dwie przeciwstawne rzeczy.
[srodtytul]Prawnicza utopia[/srodtytul]
Żyjemy w świecie rozchwiania wartości. Ludzie rozpaczliwie poszukują punktów oparcia. Wyobrażenie prawa, które rozstrzygnie wszelkie problemy, jest kuszące. I, jak wszelkie tego typu projekty prostego urządzenia świata, niezwykle niebezpieczne.