Na naszych oczach rozgrywa się kolejna odsłona operacji pod tytułem "Eliminacja Kaczek". Zaczęła się już dawno, kilkanaście lat temu, w momencie powstawania Porozumienia Centrum, i początkowo dotyczyła głównie Jarosława Kaczyńskiego. Był wrogiem, bo postulował wielopartyjność i demokrację, chciał zatroszczyć się o ludzi wyrzuconych na margines przemian, był też orędownikiem wolnego rynku bez gorsetu biurokracji i korupcji, ale z ważną rolą państwa w wybranych obszarach, tak aby zapewnić Polsce i jej gospodarce potężne impulsy rozwoju, innowacyjności.
Lech stał się wrogiem publicznym dopiero, gdy wygrał prezydenturę. Od jej pierwszego dnia. Wściekłość okazywana publicznie przez Bronisława Komorowskiego w wieczór wyborczy w 2005 r., gdy się okazało, że Tusk przegrał prezydenturę z Lechem, była dla niektórych zaskoczeniem. A nie powinna być. Lech Kaczyński w Pałacu Prezydenckim to było przecież poważne zagrożenie dla establishmentu rodem z PRL, w tym dla układów WSI. Teraz, gdy katastrofa lotnicza pod Smoleńskiem "rozwiązała problem Lecha", znowu pozostało jedynie uporać się z Jarosławem.
[srodtytul]Każdy chwyt dobry [/srodtytul]
W licznych kampaniach przeciw Jarosławowi Kaczyńskiemu stosowano już wszystkie możliwe i niemożliwe chwyty. Bardzo pouczająca jest pod tym względem książka Piotra Zaremby "O jednym takim…", będąca biografią polityczną szefa PiS. O tym, że Kaczyński to wariat i oszołom, mówiono już w czasach, gdy kierował "Tygodnikiem Solidarność" i tworzył Porozumienie Centrum.
Nic więc oryginalnego nie mówią dziś ani erudycyjny historyk Tomasz Nałęcz, ani sumienie PO, ambitny mecenas sztuki, Janusz Palikot. To wszystko czysty plagiat z wydawnictw Jerzego Urbana sprzed lat. Ale przecież nie przebierały wówczas w słowach również wydawnictwa z głównego nurtu opiniotwórczego, np. "Gazeta Wyborcza", "Życie Warszawy" i "Rzeczpospolita".