Rafał Ziemkiewicz: Kaczyński znowu czeka na cud

Postępowanie Kaczyńskiego wymyka się politycznej racjonalności. Ulega on nawykowi traktowania polityki w kategoriach powinności moralnych i podporządkowuje polityczną technologię „czuciu i wierze” – twierdzi publicysta „Rzeczpospolitej”

Publikacja: 13.08.2010 01:39

Rafał Ziemkiewicz: Kaczyński znowu czeka na cud

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Powyborczy miesiąc dobitnie nam pokazał, do jakiego stopnia polska debata publiczna jest atrapą. Wystarczyło kilka tygodni, aby przywódcy głównych obozów politycznych odrzucili swe dotychczasowe wizerunki jak zużyte drelichy. Donald Tusk, który przez kilka ostatnich lat kreował się na autora wielkich reform, polityka z wizją obliczonej na wiele lat modernizacji państwa, który domaga się pełni władzy wyłącznie po to, aby te „dobre zmiany” móc wreszcie wcielić w życie, z całym cynizmem przyznał, że żadnych reform nie zamierza i nie obchodzi go przyszłość, ale zadowolenie żyjących „tu i teraz”, czyli po prostu wygranie kolejnych wyborów.

Jarosław Kaczyński zaś, który wiele wysiłku włożył w stworzenie nowego wizerunku jako polityka gotowego do współpracy i starającego się o „zakończenie wojny polsko-polskiej”, której zło wreszcie zrozumiał, natychmiast po względnym sukcesie nowej strategii całkowicie ją zdezawuował, wracając do retoryki radykalnego odrzucenia wyniku wyborów i do wizerunku nadąsanego złego starca, który wszystkich odrzuca i od wszystkich domaga się przeprosin.

[srodtytul]Samobójstwo[/srodtytul]

Nie jest jednak żadnym odkryciem, że przy obecnym układzie sił w mediach i rozkładzie społecznych emocji Donald Tusk może sobie pozwolić na znacznie więcej, dlatego jemu wolta prawdopodobnie ujdzie bezkarnie albo wręcz przyniesie zysk, utwierdzając ogół Polaków w przekonaniu, że jakkolwiek rządzić nie umie, to przynajmniej nie zagraża ich „małej stabilizacji”. Natomiast postępowanie Kaczyńskiego zakrawa na samobójstwo.

Wbrew stereotypowi za najbardziej brzemienne w skutki uważam nie wmanewrowanie się w sprowokowaną przez Bronisława Komorowskiego i sprzyjające mu media wojnę o krzyż przed pałacem, ale wypowiedzi lidera PiS dotyczące nowego prezydenta. Kaczyński, przekonany i zapewne utwierdzany w tym przekonaniu przez gromadkę lizusów, jaka otacza każdego przywódcę politycznego – że jego niepopularność wynika wyłącznie z wrogiej propagandy liberalnych mediów – najwyraźniej nic nie zrozumiał z ostatnich kilku lat. Nie dotarło do niego, że został odrzucony po pierwsze dlatego, iż zagroził poczuciu bezpieczeństwa wyborców, rozciągając „oczyszczanie” kraju na lekarzy i inne grupy zawodowe, bynajmniej nie postrzegane jako wrogie prostemu człowiekowi, a po drugie, dlatego że dopuścił się zachowania dla wyborców niewybaczalnego.

Polityk demokratyczny nie może bowiem kwestionować kompetencji wyborców i ich prawa do wyboru sterników państwa. A tak właśnie zachował się Kaczyński po przegranej w 2007 roku. Zamiast zgodnie z rytuałem pogratulować zwycięzcy i zadeklarować współpracę dla dobra państwa, zdezawuował wyniki twierdzeniem, że wyborcy zostali ogłupieni, a kampania była nieczysta i przede wszystkim Tusk musi go przeprosić. Po tych wypowiedziach względnie wysokie, trzydziestoparoprocentowe poparcie wyborcze natychmiast gwałtownie spadło do „żelaznych” 20 procent i do momentu katastrofy smoleńskiej ani drgnęło.

[srodtytul]Cios zadany sobie[/srodtytul]

Tę zabójczą dla siebie reakcję na przegraną prezes PiS właśnie powtórzył, bojkotując zaprzysiężenie nowego prezydenta i oznajmiając w wywiadzie dla partyjnego portalu (jakże to charakterystyczne dla nowego-starego prezesa Kaczyńskiego: komunikować się z wyborcami poprzez wypowiedzi dla wewnątrzpartyjnego biuletynu), że Komorowski wybrany został przez „nieporozumienie”, bo wyborcy nie wiedzieli, iż jest on wrogiem krzyża. A gdyby wybrali Kaczyńskiego, nie wiedząc, iż nie zamierza on skończyć wojny polsko-polskiej, przeciwnie, przystąpi do niej z nowymi siłami – byłby to wybór ważny czy nie?

Tym razem cios zadany sobie jest jeszcze bardziej skuteczny. Lider PiS bowiem nie tylko znowu zakwestionował wynik wyborów i zasady gry, w której uczestniczy, ale też dobitnie okazał tym, którzy na niego zagłosowali, wierząc, iż po tragedii odrzuca dotychczasową zajadłość, że zwyczajnie ich okłamał. Cynicznie założył na czas kampanii maskę, którą, skoro nie dała zwycięstwa, odrzuca bez żalu.

Można uważać za racjonalną kalkulację polityczną, która nakazuje uznać ugodowy kurs za błędny i powrócić do retoryki „opozycji totalnej”. Wybory prezydenckie wygrywa ten, kto ma mniejszy elektorat negatywny, kto jest bardziej strawny jako „mniejsze zło” dla niezdecydowanego centrum; w parlamentarnych liczą się natomiast przede wszystkim żelazne, stabilne elektoraty.

[wyimek]Bezceremonialność, z jaką w ciągu dosłownie kilku dni zniweczył prezes PiS wszystko, co udało mu się w wyborach zyskać, nie ma precedensu[/wyimek]

Należało się więc spodziewać, że PiS będzie teraz raczej dowartościowywać „twardych” zwolenników, niż kokietować niezdecydowanych. Należało się też spodziewać, iż partyjni „liberałowie”, potrzebni na froncie podczas kampanii, teraz będą w mniejszych łaskach niż sprawdzeni w nieprzejednanej walce członkowie „zakonu”. Ale bezceremonialność, z jaką w ciągu dosłownie kilku dni zniweczył Kaczyński wszystko, co udało mu się w wyborach zyskać, nie ma precedensu.

[srodtytul]Polityk jak bokser[/srodtytul]

Niektórzy tropią ślady przebiegłego planu – rozpętanie wojny o symbole religijne ma służyć pospołu PiS i SLD, które na fali emocji podobnych tym sprzed kilkunastu lat mogą „rozebrać” elektorat PO, w tych akurat kwestiach równie niezdolnej do wyartykułowania jasnego przekazu, jak wtedy nieboszczka UD. Rzeczywiście, na razie i obrońcy, i wrogowie krzyża biją zgodnie z obu stron we władzę. Ale teoria ta nie pasuje do faktów; to nie PiS ani nie SLD rozpętało aferę, tylko „Gazeta Wyborcza”, to nie politycy ścierają się przed pałacem, tylko Bubel z szantażystą Piesiewicza i dewoci z antyklerykałami, przy czym sytuacja najwyraźniej wymknęła się z rąk wszystkich chętnych do jej moderowania. No i w żaden sposób nie tłumaczy ta teoria bojkotu przez Kaczyńskiego zaprzysiężenia i zapowiedzi, iż nigdy nie będzie żadnej współpracy z partią, która aprobuje chamstwo i podłość Palikota.

Trzeba więc przyjąć, choć komentatorowi politycznemu trudno to zrobić ze względów oczywistych, iż postępowanie Jarosława Kaczyńskiego wymyka się politycznej racjonalności. Że ulega on nawykowi, skądinąd mocno u nas zakorzenionemu, traktowania polityki w kategoriach powinności moralnych i podporządkowuje polityczną technologię „czuciu i wierze”.

Co czuje lider PiS po kilku latach nieustannego oblewania go pomyjami, po utracie brata i pomiataniu nim, którego nie przerwała nawet tragiczna śmierć – to można oczywiście doskonale zrozumieć. Tylko że przywódca partii nie jest osobą prywatną, jest zawodowym politykiem. A to w oczach widzów i czytelników zasadnicza różnica; polityk nie może odwoływać się w swych działaniach do tego, że został obrażony czy w inny, ludzki sposób dotknięty, bo to tak, jakby zawodowy bokser się żalił, że dostał w twarz.

[srodtytul]Tragiczne skutki[/srodtytul]

Czy jednak Kaczyński wierzy, że może wrócić do władzy, nie skrywając swego przekonania (podzielanego zresztą przez niebagatelną część społeczeństwa), iż III RP jest państwem rządzonym przez mafie i agentury?

Sądząc po jego dotychczasowej drodze – tak. Trzeba zresztą przyznać, nie jest to całkowicie niemożliwe. Wymaga tylko jednego: jakiejś apokalipsy, która całkowicie zmieniłaby nastroje Polaków. Całkowitej kompromitacji obecnej elity, przekonujących dowodów, że odpowiada ona za tragedię smoleńską, a co najmniej krachu finansowego na miarę argentyńskiego.

To, delikatnie mówiąc, mało prawdopodobne. Ale upadek komunizmu, a potem powrót braci Kaczyńskich z niebytu do władzy też wydawały się nieprawdopodobne. Polityka, który dwa razy w życiu przeżył cud, nie da się już przekonać, że cudów nie ma.

Obrońcy Kaczyńskiego powołują się na przykład Węgier, gdzie równie wyszydzany i niszczony w mediach Wiktor Orban odniósł ostatecznie miażdżące zwycięstwo. Nie zauważają tylko, że Orban pracował na ten sukces w zupełnie inny sposób, budował sprawną strukturę polityczną, a nie sektę, i skupiał się nie na symbolach, tylko na punktowaniu błędów i nadużyć nieudolnego rządu.

Tymczasem jednak, dopóki cud nie nastąpi albo Kaczyński nie odejdzie, polska polityka gnije. Lider opozycji nie może ani wygrać, ani przegrać, lider formacji rządzącej nie musi rządzić, a państwo sypie się powoli jak niedoglądany przez nikogo, opuszczony dom. Skutki mogą być tragiczne.

Opinie polityczno - społeczne
Marek A. Cichocki: Niemcy – w pogoni za przywództwem w Europie
Opinie polityczno - społeczne
Roman Kuźniar: Vox populi nie jest głosem Bożym
Opinie polityczno - społeczne
Agnieszka Markiewicz: Niebezpieczna wiara w dobrą wolę Iranu
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Zetki nie wierzą we współpracę Nawrockiego i rządu Tuska
Materiał Promocyjny
Firmy, które zmieniły polską branżę budowlaną. 35 lat VELUX Polska
Opinie polityczno - społeczne
Prof. Stanisław Jędrzejewski: Algorytmy, autentyczność, emocje. Jak social media zmieniają logikę polityki