Długa jest w Polsce lista spraw do załatwienia, którą podrzucają sobie kolejne ekipy rządzące. Jest na niej budowa autostrad, naprawa kolei i służby zdrowia, reforma szkolnictwa i finansów publicznych itd. Wśród nich są też dwie kwestie pozornie mało istotne, na pierwszy rzut oka niemające znaczenia dla modernizacji Polski. W dodatku obie sprawy mają swoje korzenie w wydarzeniach sprzed ponad 70 lat, których nie pamięta już zdecydowana większość żyjących Polaków. A jednak o żadnej z nich nie wolno nam zapomnieć, jeśli zależy nam na wizerunku Rzeczypospolitej jako poważnego państwa.
Są to: reprywatyzacja i repatriacja. O konieczności bodaj częściowego zadośćuczynienia ludziom obrabowanym ze swej własności przez komunistów zaczęto mówić niemal natychmiast po upadku ich rządów. Po upływie ponad 20 lat od tamtej historycznej chwili sprawa reprywatyzacji pozostaje jednak nierozwiązana, a nasz kraj jest jedynym państwem w tej części Europy, które nie potrafiło się zdobyć na przyjęcie odpowiednich przepisów. Nietrudno się domyśleć, w jakim świetle stawia to państwo polskie na arenie międzynarodowej.
[srodtytul]Kłopot i szansa [/srodtytul]
Na pierwszy rzut oka lepiej wygląda sprawa z repatriacją. Są odpowiednie procedury i przepisy wynikające z ustawy uchwalonej przed dziesięciu laty, ba, są nawet – w stale rosnącej liczbie – urzędnicy, którzy mają zajmować się tą akcją. Tylko repatriantów jest dramatycznie mało.
Wedle danych Obywatelskiego Komitetu Inicjatywy Ustawodawczej Powrót do Ojczyzny w ubiegłym roku było ich zaledwie kilkunastu. Powody tego stanu rzeczy nie są trudne do ustalenia: to brak pieniędzy w budżetach gmin, na które państwo chytrze przerzuciło większość kosztów związanych z repatriacją.