Do Czech nie trafiła na razie zdrowotna poprawność polityczna i w kawiarniach oraz restauracjach wciąż można palić. Antynikotynowe szaleństwo – jedna z krucjat UE, podobnie jak walka z globalnym ociepleniem – zatrzymało się na czeskich granicach. Podobnie jak pakt fiskalny, którego Czechy po prostu nie podpisują. Można? Można.
Paląc w przytulnym wnętrzu cygaretkę w mroźny wieczór, przypomniałem sobie z niejakim zażenowaniem, jak wielkim zwolennikiem przystąpienia Polski do UE kiedyś byłem. Na swoje usprawiedliwienie mogę jedynie powiedzieć, że – po pierwsze – nie bardzo mieliśmy inny wybór ze strategicznego punktu widzenia, a po drugie – nikt sobie wtedy chyba nie wyobrażał, jak bardzo stoczy się piękna idea europejskiej jedności.
Nikt nie przypuszczał, że interesy koncernów i najsilniejszych państw UE będą stały za polityką klimatyczną, którą grupa pożytecznych idiotów zamieni w quasi[pauza]religię. Jej wdrożenie zaś będzie nas kosztowało miliardy i kilka procent PKB. Nikt nie sądził, że nowy traktat postawi na czele Rady Europejskiej marionetkowego przewodniczącego o wyglądzie podrzędnego księgowego, żeby z tylnego siedzenia mógł kierować faktyczny mocodawca. Nikt nie oczekiwał, że próba prowadzenia niezależnej polityki przez jedno z mniejszych państw będzie oznaczać pałowanie przez innych. Nikt nie zakładał, że najsilniejsze państwo Wspólnoty będzie mogło prowadzić strategiczne interesy z Rosją ze stratą dla innych krajów UE – w tym dla nas. Nikt chyba się nie spodziewał, że w razie kryzysu warunkiem udzielenia pomocy państwu w kłopotach będzie powołanie w nim namiestnika, de facto likwidującego jego finansową suwerenność.
Nikt wreszcie nie sądził, że akurat w czasie, gdy UE zacznie się zmieniać w żałosną karykaturę idei ojców założycieli, w Polsce będą rządzić ludzie, których główną umiejętnością będzie kładzenie uszu po sobie i pływanie z głównym nurtem. Parafrazując klasyka – nie do takiej Unii szliśmy.
Autor jest komentatorem dziennika "Fakt"