Debata dotycząca zapłodnienia pozaustrojowego in vitro, wkraczając w bardzo delikatny obszar podstaw ludzkiego życia, budzi skrajne emocje. Nic w tym dziwnego, w końcu życie jest najwyższą wartością w naszej cywilizacji szczęśliwie wciąż jeszcze chronioną prawem. W gorącej dyskusji giną jednak lub są celowo pomijane argumenty merytoryczne. Dlatego warto spokojnie się zastanowić, czym w istocie jest, a może raczej czym nie jest procedura medyczna zwana potocznie in vitro. Warto również zwrócić uwagę, komu najbardziej zależy na upowszechnieniu i pełnej akceptacji dla tej metody.
To nie jest leczenie
Pragnienie posiadania potomstwa jest czymś wpisanym w samą naturę człowieka. Niestety, z wielu przyczyn nawet ponad 20 proc. par nie może doczekać się dziecka. W znacznej mierze problemy te są spowodowane niepłodnością, której przyczyny chorobowe próbuje się leczyć. Jednak pośród dramatów i nadziei bezdzietnych par pojawia się jeden z pierwszych mitów, które zdominowały dyskusję w Polsce. Nazwałbym go mitem założycielskim przemysłu in vitro. Chodzi o opinię, jakoby była to metoda leczenia niepłodności. Ta fałszywa teza jest, o zgrozo, uwiarygodniana autorytetem znacznej części środowisk medycznych, będących często beneficjantami wartego setki milionów złotych rynku in vitro w Polsce.
Tymczasem in vitro w swej istocie nie ma nic wspólnego z leczeniem niepłodności. Jest to procedura sztucznego rozrodu, przeniesiona do medycyny z weterynarii. Nawet Polskie Towarzystwo Ginekologiczne zaprotestowało swego czasu przeciwko nadużywaniu określania in vitro mianem metody leczniczej. In vitro nie służy ani diagnozowaniu, ani tym bardziej leczeniu żadnego ze schorzeń powodujących niepłodność. Ma na celu jedynie „wyprodukowanie dziecka", nie przywracając zdrowia w jakimkolwiek zakresie. In vitro zatem, dając możliwość poczęcia dziecka, nie tylko nie leczy niepłodności, ale w istocie pozostawia nierozwiązane kwestie schorzeń, które doprowadziły do niepłodności a które w dalszym okresie mogą się nasilać i powodować kolejne komplikacje zdrowotne. Nie mówiąc o tym, że skutki samego zabiegu, takie jak m.in. nadmierna stymulacja jajników, mogą być bardzo negatywne, ze śmiercią pacjentki włącznie.
Uporczywe określenie in vitro jako metody leczniczej jest niczym innym, jak w pełni świadomym zabiegiem marketingowym, obliczonym na wyrobienie w potencjalnym kliencie pozytywnych skojarzeń i uśmierzenie wątpliwości natury moralnej. Fakt wykorzystywania dramatu bezdzietności do sprzedaży złudzeń powrotu do zdrowia jest przykładem wyjątkowego cynizmu.
Kolejnym mitem, który udało się ugruntować w świadomości znacznej części obywateli, jest rzekoma najwyższa skuteczność opisywanej metody. Tymczasem statystyki pozostają nieubłagane, choć nie są zbyt chętnie prezentowane potencjalnym klientom. Skuteczność urodzeń za pomocą in vitro oscyluje wokół 10 proc. (przedstawiciele klinik in vitro podają co prawda zwykle wartości wyższe, ale są one liczone tylko od udanych implementacji zarodka do macicy). Przy tym każda ciąża kosztuje zwykle życie kilkorga innych dzieci poczętych w celu umieszczenia w kobiecej macicy, gdyż dla zwiększenia szansy na urodzenie stosuje się zwykle implementację mnogą.