Gdzie wyznaczyć granicę państwowej ingerencji w gospodarce? Jej poszukiwania trwają od wieków. To żywy i zawsze aktualny spór, gdyż z jednej strony rzeczywistość ma wiele odcieni szarości, a z drugiej debata na linii państwo-rynek dotyka tak zasadniczych spraw, jak wolność, sprawiedliwość, własność prywatna i redystrybucja dochodu.
A jeśli padają takie hasła jak „wolność" i „sprawiedliwość", to w dyskusji nad rolą sektora publicznego w gospodarce głos zabrać mogą już nie tylko ekonomiści i politycy, ale też filozofowie, socjologowie, teologowie i każdy zgoła obywatel. Słowem, trudno w społeczeństwie o spór zarazem ważniejszy, jak i bardziej pojemny, nierozstrzygalny i podatny na zaognienia.
Jednocześnie trzeba powiedzieć, że z wyjątkiem anarchistów nikt nie neguje samej celowości istnienia państwa. Podobnie wśród ekonomistów chodzi o znalezienie optymalnej proporcji, w jakiej państwo i rynek powinny ze sobą współdziałać. Tu jednak znów daleko do zgody, co ma odbicie w powstaniu różnych szkół ekonomii, np. szkoła chicagowska i austriacka stawiają na podejście liberalne, podczas gdy szkoła szwedzka i keynesizm przypisują państwu większą rolę.
Interwencjonizm (nie)pożądany
Co ciekawe, debata o państwie i rynku rzadko toczy się na poziomie ogólnym. Jej wątki przejawiają się raczej w odniesieniu do konkretnych sytuacji, gdy pytamy każdorazowo, czy państwo przekroczyło granicę dopuszczalnej interwencji. Przypadek związany z próbą przejęcia Azotów Tarnów przez rosyjską firmę Acron jest tu świetnym przykładem.
Z jednej strony zabiegamy o rynek rosyjski dla polskich eksporterów, lecz z drugiej, gdy Rosjanie przyjeżdżają do nas z walizkami pieniędzy, pojawia się panika. Takie podejście to nic innego jak forma protekcjonizmu. Jako jego uzasadnienie podaje się strategiczny interes Polski lub ochronę rodzimego przemysłu.