To wprawia duchownych z tzw. nurtu otwartego w zakłopotanie i przyprawia o wyrzuty sumienia. – Dlaczego przez dwa tysiące lat Kościołowi w dziedzinie praw człowieka nie udało się to, co liberałom udało się w jedno stulecie? – pytają sami siebie i w duchu liberalnej narracji próbują prać kościelne brudy. Powodowani dobrą wolą wierzą, że takie przewietrzenie Kościoła według egalitarnych wzorców wyjdzie mu tylko na dobre.
Problem polega na tym, że lewicowo-liberalne salony tak chętnie rozprawiające o kondycji Kościoła wcale nie chcą jego naprawy. Im zależy jedynie na tym, by katolicyzm – nim zniknie – dostosował się najbardziej jak to tylko możliwe do liberalno-demokratycznych standardów.
Ksiądz i jego partner
Dokładnie taki tok myślenia rozłożył wspólnoty katolickie na zachodzie Europy. Ta dążność do równania wszystkiego i wszystkich oraz ciągły kompromis z jawnymi wrogami chrześcijaństwa są niezaspokojone.
W Holandii jezuici i dominikanie proponują sprawowanie mszy bez udziału kapłana, bo niby dlaczego tylko ksiądz ma sprawować Eucharystię, to dyskryminuje resztę wiernych. Dlatego najpierw do liturgii dopuszczono świeckich wiernych, a obecnie każdy, kto tylko ma ochotę, może „sprawować” mszę, niezależnie od wyznawanej religii. W Niemczech np. nie praktykuje się spowiedzi, no bo z jakiej racji ksiądz jako szafarz miłosierdzia ma stać wyżej od skruszonego penitenta? A w ogóle duchowny wcale nie musi wierzyć w przeistoczenie podczas Eucharystii ani nawet w zmartwychwstanie Chrystusa. Tajemnice wiary to prywatna sprawa każdego człowieka, nie można nikogo dyskryminować z powodu jego przekonań.
W USA nikogo nie dziwi widok księdza sprawującego mszę i siedzącego w pierwszej ławce jego partnera życiowego. Każdy, kto próbuje przeciwstawić się takim zjawiskom, określany jest mianem faszysty, który narzuca własną wolę innym, a to już przemoc mentalna.
Stanisław Lem mówił kiedyś, że nawet z konklawe można zrobić ludożerców, trzeba to tylko rozłożyć odpowiednio w czasie.
Takie rozwadnianie wiary i wypłukiwanie katolicyzmu z jego tożsamości doprowadziło najpierw do powstania kościołów schizmatycznych, a później do zupełnego zaniku religijności. W ciągu najbliższych 10 lat w Holandii będzie sprzedanych ponad 1200 kościołów. Podobny los czeka świątynie w Niemczech, Belgii i Francji. Najgorsze jest to, że tamtejsi kapłani nie wiedzą już, co to znaczy tradycyjny katolicyzm. Sól ich wiary straciła smak i nie bardzo widać, kto mógłby go przywrócić.
Nasz episkopat, wiedząc o tym niebezpieczeństwie, dusi w zarodku wszelkie inicjatywy w kierunku „otwarcia” i „demokratyzacji” Kościoła. Ekstrawagancje księży Krzysztofa Mądla, Wojciecha Lemańskiego, Adama Bonieckiego i Kazimierza Sowy pokazują, że do bram polskiego Kościoła dotarła choroba, która wcześniej rozbiła Kościoły na Zachodzie.
W wielu księżowskich głowach toczy się dziś wewnętrzna walka: włączyć się w wielki nurt dziejów czy dać się wykluczyć poza nawias. Która opcja zawładnie sercami młodego pokolenia polskiego kleru? Perspektywa męczeństwa czy zepchnięcia do katakumb wydaje się dla niektórych nie do zniesienia. Toteż godzą się działać w takich ramach, jakie wyznaczyła im liberalna demokracja.