Wiścicki: Nie oddawajmy 4 czerwca

Świętowanie polskiej wolności z wysokimi funkcjonariuszami reżimu komunistycznego, ?ale bez filarów polskiej opozycji antykomunistycznej, wydaje mi się ponurym żartem – pisze publicysta.

Publikacja: 23.06.2014 01:06

Zdjęcie z wystawy "25 lat polskich przemian. Fotokronika PAP": Warszawa, grudzień 1990. Zaprzysiężen

Zdjęcie z wystawy "25 lat polskich przemian. Fotokronika PAP": Warszawa, grudzień 1990. Zaprzysiężenie na urząd Prezydenta RP Lecha Wałęsy, pierwszego przewodniczącego Solidarności, noblisty. Na zdjęciu Lech Wałęsa z małżonką Danutą. PAP/Janusz Mazur

Foto: PAP

Red

Z pewnością nie mnie jednego zbulwersowała – by użyć najłagodniejszego z możliwych określeń – obecność wśród „ojców (i matek) naszej wolności" na trybunie na warszawskim placu Zamkowym postaci takich jak Aleksander Kwaśniewski czy Leszek Miller, a więc ludzi, którzy aż do wyprowadzenia wiadomego sztandaru pozostali wierni PZPR, i to pracując na najwyższych szczeblach komunistycznego aparatu.

Nazwiska można zresztą mnożyć. Darmo natomiast było szukać wielu, bardzo wielu osób o niekwestionowanych zasługach dla polskiej wolności i niepodległości, często potwierdzonych najwyższymi odznaczeniami państwowymi, że o miejscu w historii nie wspomnę.

Co z dziedzictwem ?NSZZ „Solidarność"?

Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że trudno wyobrazić sobie udział w święcie upamiętniającym wybory 4 czerwca 1989 np. Kornela Morawieckiego czy Andrzeja Gwiazdy, konsekwentnie odrzucających Okrągły Stół, którego skutkiem było częściowo wolne głosowanie. Mimo wszystko świętowanie polskiej wolności z wysokimi funkcjonariuszami reżimu komunistycznego, ale bez filarów polskiej opozycji antykomunistycznej, wydaje mi się ponurym żartem.

Spośród licznych dat na drodze do wolnej Polski 4 czerwca może zresztą być zaakceptowany przez wielu, bynajmniej nie tylko przez entuzjastów Okrągłego Stołu. Rozmowy z komunistami przy tym meblu (i wielu mniej efektownych) nie dotyczyły przecież oddania władzy – miały tylko dopuścić część opozycji do współodpowiedzialności. Oddanie władzy przez komunistów było ewentualnością, której Stół miał raczej zapobiec, a przynajmniej maksymalnie ją odwlec. O tym, że stało się inaczej, zadecydował właśnie lud, nareszcie dopuszczony do głosu ?4 czerwca. Dopiero rozmiary klęski obozu władzy uświadomiły jego członkom, że niemożliwe stało się nieuchronne: ci, którzy władzy raz zdobytej mieli nie oddać nigdy – oddać ją musieli.

Przy okazji warto uświadomić sobie istotną okoliczność, która jakoś umknęła uwadze licznych komentatorów, a przez wielu polityków nie była podnoszona, by nie psuć samopoczucia naszym wolnościowcom z Biura Politycznego KC PZPR i innych komitetów, którzy mogą się jeszcze politycznie przydać. Otóż władcy PRL zaczęli w ogóle brać pod uwagę, że mogą utracić władzę, gdy Michaił Gorbaczow najpierw dał do zrozumienia, a potem wprost powiedział (choć tylko swoim), że będą musieli radzić sobie sami: doktryna Breżniewa przestała obowiązywać.

Miało to sens nie tylko symboliczny, ale także do bólu realny: władza zaprowadzona dzięki sowieckim czołgom, bagnetom i służbom specjalnym przestała istnieć, gdy okazało się, że czołgi pozostaną w bazach, a żołnierze w koszarach. I tylko służby nie zaprzestały działań – tyle że już nastawionych na nowy etap, kiedy już nie będą rządzić nominaci Kremla.

Użycie jako wizualnego symbolu uroczystości słowa „wolność" pisanego „solidarycą" to akt symboliczny: odwołujemy się do powszechnie podziwianego dziedzictwa „Solidarności", ale bez „Solidarności". Uniknięto w ten sposób kłopotliwej dyskusji o tym, co się stało z dziedzictwem Związku. Przypomnę: tak właśnie, z dużej litery, nazywano „Solidarność" przez całe lata 80. Dziś realnie istniejący Związek jest gościem kłopotliwym, co znalazło wyraz w formule zaproszenia „Pana Piotra Dudy". Nie przyszedł? Świetnie – można sobie na nim poużywać. A gdyby przyszedł? Można by pokazać w telewizorze, jak unika spotkania z towarzyszami z PZPR. A jakby się i do tego nie dało go wykorzystać, to by go po prostu nie zauważono.

Podobny charakter miało zaproszenie polityków PiS. Nieobecność Jarosława Kaczyńskiego była obrabiana w mediach głównego nurtu przez kilka dni. To był przecież najważniejszy temat, dużo istotniejszy niż jakieś tam przemówienie Baracka Obamy... A innych polityków PiS nie zauważono: skoro nie można sobie na nich poużywać, to ich nie ma.

A przecież aby 4 czerwca mógł być naprawdę świętem polskiej wolności, to powinno to być, na równych prawach, święto wszystkich, którzy z tej tradycji wywodzą – niezależnie od tego, kto akurat rządzi. I wszyscy muszą się czuć na swoim miejscu, a nie zaproszeni po to, żeby można było się nad nimi wyzłośliwiać na Twitterze. Ludzie z „tamtej strony" mogą być dopuszczeni, pod warunkiem jednoznacznego zaakceptowania, że wolność była w Komitecie Obrony Robotników, a nie w Komitecie Miejsko-Gminnym PZPR. Przynajmniej na ten jeden dzień w roku powinno powrócić wyraźne rozróżnienie: są ci, którzy wtedy mieli rację, byli po słusznej stronie – i ci, którzy racji nie mieli, byli po stronie niesłusznej. Jeśli to zaakceptują – zapraszamy na trybunę. Jeśli nie – pozostajemy we własnym gronie. Równość formalna nie oznacza równości historycznych racji.

Koniec z przeprosinami

Jak rozumieją swoją dziejową rolę towarzysze z PZPR, zobaczyliśmy kilka dni wcześniej, na uroczystym, państwowym pogrzebie członka Biura Politycznego, I sekretarza KC PZPR, prezesa Rady Ministrów tow. Wojciecha Jaruzelskiego. Do rangi symbolu urasta fakt, że przemówienie pełne dawno publicznie niesłyszanej aparatczykowskiej buty wygłosił akurat Aleksander Kwaśniewski – człowiek, który uchodził za tego spośród postkomunistów, który coś zrozumiał, a nawet przeprosił za winy władzy komunistycznej. Dziś koniec z przeprosinami – walka trwa, nie tyle nawet o dobre imię Jaruzelskiego, ile własne. A prosto z Powązek, znad grobu tow. Jaruzelskiego – na trybunę Święta Wolności...

Jeśli moja wizja święta całej (albo prawie) opozycji wydaje się utopijna – proszę przypomnieć politykę historyczną, a zwłaszcza orderową, prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przyznawał on wysokie odznaczenia wszystkim, którzy walczyli o wolność – niezależnie od tego, gdzie potem politycznie trafili. Naraził się na odmowy (na szczęście nieliczne) ze strony ludzi tak zacietrzewionych, że od „tego Kaczora" orderu nie przyjmą, ale – bagatela – oddawał sprawiedliwość. Za jego czasów przepustką do orderu były zasługi w walce o wolność, a nie w walce z przeciwnikami aktualnej władzy. A przypomnę, że był on przedstawiany jako prezydent partykularny, „pisowski".

Dziś wśród nagrodzonych przez jego następcę, uchodzącego za prezydenta wszystkich Polaków (może poza nielicznymi prawicowymi oszołomami...), darmo szukać ludzi z politycznej drugiej strony. Są, owszem, tacy, zresztą zwykle naprawdę zasłużeni, o których poglądach publicznie nie wiadomo, są (nieliczni) pozostający poza głównym, dzielącym Polaków sporem. Ale wrogom od odznaczeń wara. Do rangi (kolejnego) symbolu urasta fakt, że wśród odznaczonych redaktorów jedynie naczelny „Rzeczpospolitej" reprezentuje medium, które nie zieje nienawiścią i pogardą do PiS. No i zastanawiający jest zupełny (poza s. Małgorzatą Chmielewską) brak wśród odznaczonych osób z instytucjonalnego Kościoła: widać nie tylko pisowcy, ale i księża nijak się naszej wolności nie przysłużyli...

Należę do tych, którzy uważają, że zasługi dla odzyskania przez Polskę niepodległości mają Lech Wałęsa i Andrzej Gwiazda, Anna Walentynowicz i Henryka Krzywonos, Adam Michnik i Antoni Macierewicz, Lech Kaczyński i Bronisław Komorowski, Jarosław Kaczyński i Donald Tusk – listę można kontynuować długo. Ich zasługi nie są równe – o nich zresztą można i należy dyskutować, można ich krytykować, bo zwykle jest za co – byle bez pogardy dla tych, z którymi dziś nam nie po drodze. Dawne zasługi nie są zresztą patentem na uczciwość dziś – wciąż się wydłuża moja prywatna, smutna lista „byłych uczciwych ludzi": osób wielce niegdyś zasłużonych, które dziś zaprzeczają swym dawnym, podyktowanym uczciwością wyborom.

4 czerwca nie powinien być przy tym wyłącznie świętem opozycji – to powinno być święto wszystkich tych, którzy przez PRL przeszli uczciwie. Tych, którzy – odwracając okropną, knajacką frazę – „nie byli umoczeni". A naprawdę nie wszyscy byli – śmiem twierdzić, że większość nie była. Owszem, totalitaryzm miał środki, by wymuszać trybut także od tych, którzy go nie akceptowali. Ogromna część ludzi zachowywała się tak jak większość mojej rodziny, która nie była zaangażowana w działalność opozycyjną, ale wychowała mnie w poczuciu całkowitej obcości systemu komunistycznego. Ten „potencjał obcości" ujawniał się w chwilach próby.

Towarzysze na trybunie

Prawdziwą skalę odrzucenia przez Polaków systemu pokazuje okres po Sierpniu. Gdy tylko z Gdańska wyszedł sygnał, że tym razem jest szansa na prawdziwą zmianę – natychmiast miliony ludzi, arytmetyczna większość dorosłej ludności Polski (licząc nie tylko członków „Solidarności", ale wszystkich organizacji poczuwających się wówczas do związków z nią, a także niezrzeszonych, z nią się identyfikujących), zaczęły się organizować po swojemu. Władze komunistyczne jak najsłuszniej uznały to za śmiertelne dla siebie zagrożenie i ruszyły do kontrataku, z kulminacją pewnej grudniowej nocy. Jednak ten zryw – także niedawnych konformistów! – pokazał rzeczywisty stosunek do komunizmu w Polsce. Ci wszyscy ludzie byli i chociaż w świątecznym dniu powinni być nadal po jednej stronie.

To, że tak nie jest, nie jest bynajmniej konieczną konsekwencją bezkrwawej drogi do wolności – to jest wybór. Można było i nadal można inaczej. O tym, że jest tak, jak widzieliśmy na trybunie na pl. Zamkowym, zadecydowali konkretni ludzie kierujący się przede wszystkim interesami – politycznymi, finansowymi, wszelkimi. Można by o tym napisać nie tylko odrębny tekst, ale wręcz grubą książkę, a nawet całą bibliotekę. Część z tych książek już zresztą powstała.

Kombinacja tych i pewnie wielu innych czynników sprawia, że trybunę w rocznicę 4 czerwca zapełnili także towarzysze z komitetów partyjnych różnych szczebli, a wielu uczciwych ludzi odwracało się z niechęcią. Tak być nie musi. Tego święta nie należy oddawać. Tylko czy znajdą się ci, którzy się tego podejmą?

Autor jest publicystą „Więzi"

Z pewnością nie mnie jednego zbulwersowała – by użyć najłagodniejszego z możliwych określeń – obecność wśród „ojców (i matek) naszej wolności" na trybunie na warszawskim placu Zamkowym postaci takich jak Aleksander Kwaśniewski czy Leszek Miller, a więc ludzi, którzy aż do wyprowadzenia wiadomego sztandaru pozostali wierni PZPR, i to pracując na najwyższych szczeblach komunistycznego aparatu.

Nazwiska można zresztą mnożyć. Darmo natomiast było szukać wielu, bardzo wielu osób o niekwestionowanych zasługach dla polskiej wolności i niepodległości, często potwierdzonych najwyższymi odznaczeniami państwowymi, że o miejscu w historii nie wspomnę.

Pozostało 93% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Izrael atakuje Polskę. Kolejna historyczna prowokacja
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Estera Flieger: Zwierzęta muszą poczekać, bo jaśnie państwo z Konfederacji się obrazi
Opinie polityczno - społeczne
Tomasz Grzegorz Grosse: Europejskie dylematy Trumpa
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?