Październik, dłużnik powstania - esej Jerzego Surdykowskiego

Gdyby w 1944 roku Polacy siedzieli cicho wobec zmiany okupanta, nie narodziłaby się zapewne idea zwyciężania komunizmu przez stopniowe i pokojowo osiągnięte zmiany – twierdzi publicysta.

Publikacja: 11.08.2014 01:55

Red

Dyskusja o zasadności Powstania Warszawskiego nigdy się nie skończy. Tak jak spór o najsłynniejszą tragedię Sofoklesa: kto miał więcej racji – Antygona czy Kreon? Bo przed 70 laty w Warszawie doszło do sytuacji tragicznej: każde wyjście niesie zagładę, tylko każde innych wartości i innych ludzi. Nie w Berlinie, nie w Moskwie, nawet nie w Londynie i Waszyngtonie.

Berlin musiał dążyć do zgniecenia powstania, to oczywiste. Stalin na Kremlu musiał powstanie porzucić, nie udzielić wsparcia, nawet cofnąć swoje dywizje, bo inaczej nie podporządkowałby sobie Polski, w której stołecznym przyczółku wyzwolonym przez powstańców zainstalowałby się niezależny odeń rząd. Z tej perspektywy nie dziwi brak jego zezwolenia na użycie sowieckich lotnisk przez zrzucające pomoc dla Warszawy samoloty zachodnich sojuszników; zgodził się dopiero wtedy, gdy powstanie upadało i był pewien swego. Londyn i Waszyngton znalazły się w kłopocie, bo wprawdzie sprzyjały powstańcom, ale nie mogły zrazić sobie dyktatora dobrotliwie zwanego tam wujaszkiem Joe. Był gwarantem zwycięstwa, bo nie liczył się z ofiarami na froncie, oni dostarczali mu wyposażenie.

Dlaczego w 1956 roku nie zażądaliśmy wszystkiego: Wilna, Lwowa, demokracji, prawdy o Katyniu?

Więc w Paryżu i Londynie uprawiano to, co po angielsku nazywa się window dressing, chociaż latający ze zrzutami do Warszawy polscy czy południowoafrykańscy lotnicy płacili za to hekatombą zestrzelonych nocnych bombowców i ich załóg. Ale kluczenie i unikanie prawdy to jeszcze nie tragedia. Tragedia miała miejsce w Warszawie. Bić się czy się nie bić?

Gdyby „Burzy" nie było

Więc wyobraźmy sobie, że do powstania nie doszło. Dowódcy rozsądniej zważyli siły, zdali sobie sprawę z krwawej łaźni i zniszczenia miasta, jakie muszą nastąpić, pomyśleli o Stalinie w kategoriach polityki, a nie sentymentu „braterstwa broni". Ocalała „substancja" zarówno narodu, jak i jego stolicy. Młodzi ludzie bezsilnie zaciskali pięści, widząc sowieckie czołgi wjeżdżające do nienaruszonej Warszawy, ale jednocześnie rzesza ich rówieśników z nadzieją myślała o ludowym, bardziej sprawiedliwym ustroju, jaki obiecywali – nie wiadomo: wyzwoliciele czy nowi okupanci?

Może zresztą, wymęczeni wojną, mieli tylko nadzieję na posady u instalujących się w podbitym kraju władz? Nie inaczej było zresztą w rzeczywistości pomimo powstania; jedni szli do lasu, inni do milicji i urzędów. Tylko gdyby do tragedii nie doszło, jednych i drugich byłoby więcej.

Co dalej? O wiele większy potencjał niezadowolenia, goryczy i żądzy odwetu niż w rzeczywistości, gdy kraj powracał do życia nie tylko po krwawej ofierze powstania, ale i daremnej akcji „Burza". Więcej też byłoby ukrytej broni, więcej rąk chętnych do jej użycia. Dużo mocniejszy byłby opór w lasach, ale też znacznie okrutniejsze represje.

Stalin, jeśliby nie zdławił Polski w powstaniu, dobrałby się do niej inaczej. Niezależności nie tolerował. Mikołajczyk bądź ktokolwiek, kto przyjechałby z Londynu na jego miejsce, zostałby zniszczony w podobny sposób, wobec bierności zachodnich aliantów, którym wystarcza nieśmiertelny window dressing, podobnie jak Piłatowi umycie rąk.

Dlatego leśny opór byłby daremny, podobnie jak w rzeczywistości, choć ofiary większe. Najwyżej – tak jak w Czechosłowacji – trochę dłużej trwałaby niby-demokratyczna złuda. Sytuacja w Polsce bez powstania przypominałaby raczej sytuację na Węgrzech między wojną a daremnym zrywem 1956 roku; mocniej przykręcona śruba, jeszcze gorsze stupajki u steru.

Po kilku latach inne wiatry zaczynają wiać od Wschodu: umiera Stalin, topnieją najgorsze lody, podobno idzie ku odwilży. Ożywają nadzieje. Może wreszcie nadchodzi ta wymarzona chwila? W czterdziestym czwartym nie pozwolono nam bić wroga, choć wieszczył to zakazany dzisiaj poeta. Więc na pewno teraz!

Co się stało na Węgrzech, wiemy. U nas też niewiele brakowało; w czerwcu 1956 w Poznaniu sięgnięto po broń, oczywiście daremnie. Jakże mogło być inaczej: przecież nawet dziecko wie, że za wolność trzeba się bić, za Polskę przelewać krew. Dlaczego więc w październiku, kiedy protesty rozlały się na cały kraj, było inaczej, zupełnie nietradycyjnie, całkiem nie po polsku? Przecież krew lała się po ulicach Budapesztu!

Wbrew tradycji

Dlaczego Polacy ukontentowali się tak marnym, choć pokojowo osiągniętym „ćwierćzwycięstwem"? Dlaczego wystarczało im zastąpienie gorszego dyktatora trochę lepszym i odkręcenie śruby zaledwie o ćwierć obrotu? Dlaczego nie zażądaliśmy wszystkiego naraz: Wilna, Lwowa, demokracji, prawdy o Katyniu?

Coś bardzo ważnego, trudnego do nazwania stało się w polskich duszach i głowach między powstaniem a wydarzeniami 1956 roku, a może zaledwie między czerwcem a październikiem przed 58 laty. Poznański Czerwiec był sięgnięciem do tradycji daremnych powstań; zawsze zbrojnych, zawsze krwawych, zawsze upadłych. Nad pokojowymi wiecami października unosił się już duch przyszłej „Solidarności", chociaż nie palono jeszcze komitetów jak w 1970 roku, a te nieliczne własne, jak choćby krótkotrwały Rewolucyjny Związek Młodzieży, szybko spacyfikowano. W 1956 roku Węgrzy – tak jak Polacy w całej swej historii – „poszli na całość" i krwawo przegrali.

Zapewne gdyby nie było w Warszawie powstania w 1944 roku, poszlibyśmy „na całość" jeszcze bardziej i jeszcze dotkliwszą ponieślibyśmy klęskę. Straszliwa ofiara Warszawy byłaby zapewne zapłacona 12 lat później. Tymczasem w historycznym – niesłusznie trochę już zapomnianym – roku 1956 Polacy pojęli bardziej intuicyjnie niż świadomie, że komunizm można zwyciężyć niezbrojnie, wbrew naszej powstańczej tradycji, wydzierając mu po kawałku okruchy wolności, wyrywając po kolei coraz bardziej nadpsute zęby.

W tym bowiem historycznym roku narodziła się nowa polska tradycja: pokojowego, acz skutecznego psucia sowieckiego ustroju. „Solidarność" w roku 1980 też była kolejnym „ćwierćzwycięstwem", które dziewięć lat później doprowadziło komunizm do ostatecznego upadku. Nie dokonałoby tego żadne ze zbrojnych i krwawych powstań.

Gdyby w 1944 roku Polacy – rachując siły na zamiary – siedzieli cicho wobec zmiany okupanta, nie narodziłaby się zapewne (albo narodziła znacznie później) idea zwyciężania komunizmu przez stopniowe i pokojowo osiągnięte zmiany.

Z tej perspektywy zarówno październik 1956, jak i sama „Solidarność" są dłużnikami powstania. Bynajmniej nie tylko dlatego, że przekazało ono następnym pokoleniom tradycję nieustępliwej walki, dziedzictwo męstwa, krwi i honoru. Także, a może przede wszystkim dlatego, że tragedia powstania zaowocowała niespodziewanie nie jego powtórką, lecz oporem zupełnie innym – niezbrojnym.

Także wymagającym męstwa i honoru. Bowiem godzić się ze zwycięstwami tylko częściowymi w imię nadziei, że może w przyszłości dopełnią się one w triumfie całkowitym, trudniej jest jeszcze, niż żądać tu i teraz wszystkiego, czego tak gorąco pragniemy. Myśmy potrafili. Ale także dzięki straszliwej i z pozoru daremnej ofierze 1944 roku.

Autor jest dziennikarzem, ?pisarzem i dyplomatą. ?W latach 1980–1990 wiceprezes SDP. Były konsul generalny RP w Nowym Jorku i były ambasador RP w Bangkoku

Dyskusja o zasadności Powstania Warszawskiego nigdy się nie skończy. Tak jak spór o najsłynniejszą tragedię Sofoklesa: kto miał więcej racji – Antygona czy Kreon? Bo przed 70 laty w Warszawie doszło do sytuacji tragicznej: każde wyjście niesie zagładę, tylko każde innych wartości i innych ludzi. Nie w Berlinie, nie w Moskwie, nawet nie w Londynie i Waszyngtonie.

Berlin musiał dążyć do zgniecenia powstania, to oczywiste. Stalin na Kremlu musiał powstanie porzucić, nie udzielić wsparcia, nawet cofnąć swoje dywizje, bo inaczej nie podporządkowałby sobie Polski, w której stołecznym przyczółku wyzwolonym przez powstańców zainstalowałby się niezależny odeń rząd. Z tej perspektywy nie dziwi brak jego zezwolenia na użycie sowieckich lotnisk przez zrzucające pomoc dla Warszawy samoloty zachodnich sojuszników; zgodził się dopiero wtedy, gdy powstanie upadało i był pewien swego. Londyn i Waszyngton znalazły się w kłopocie, bo wprawdzie sprzyjały powstańcom, ale nie mogły zrazić sobie dyktatora dobrotliwie zwanego tam wujaszkiem Joe. Był gwarantem zwycięstwa, bo nie liczył się z ofiarami na froncie, oni dostarczali mu wyposażenie.

Pozostało 84% artykułu
Opinie polityczno - społeczne
Konrad Szymański: Polska ma do odegrania ważną rolę w napiętych stosunkach Unii z USA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Opinie polityczno - społeczne
Robert Gwiazdowski: Dlaczego strategiczne mają być TVN i Polsat, a nie Telewizja Republika?
Opinie polityczno - społeczne
Łukasz Adamski: Donald Trump antyszczepionkowcem? Po raz kolejny igra z ogniem
felietony
Jacek Czaputowicz: Jak trwoga to do Andrzeja Dudy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Opinie polityczno - społeczne
Zuzanna Dąbrowska: Nowy spot PiS o drożyźnie. Kto wygra kampanię prezydencką na odcinku masła?