Trwający od 2008 roku globalny kryzys gospodarczy udowodnił ponad wszelką wątpliwość jedno – kapitał ma narodowość. Karty rozdają ci, którzy mają więcej własnych hal fabrycznych niż zagranicznych montowni na swoim terenie. Trwały sukces jest udziałem tych, którzy mają więcej rodzimych marek o charakterze transgranicznym, a peryferyjność i kruche sukcesy należą do tych, którzy w globalnym łańcuchu dostaw pełnią rolę podwykonawców i są zagłębiem tzw. spółek-córek. Bo znaczenie państw, ich przewagi konkurencyjne oraz zamożność społeczeństw mają źródła w rodzimym kapitale zdolnym do gospodarczego zdobywania własnych rynków i (a może przede wszystkim) rynków zagranicznych.
Już nie tylko przeciętny polski obywatel ma coraz więcej zastrzeżeń do charakteru i kierunku przemian gospodarczych w naszym kraju. Polskie deformacje rozwojowe coraz śmielej i bardziej otwarcie diagnozują ekonomiści, niektórzy przedstawiciele instytucji finansowych czy przedsiębiorcy.
Ja zabieram głos z trzech powodów: po pierwsze – zgadzam się, że stoimy dziś na rozdrożu i wobec wyczerpania się prostych rezerw wzrostu oraz zagrożenia pułapką średniego dochodu musimy znaleźć nowe i adekwatne silniki rozwojowe. Po drugie – przy dzisiejszych wyzwaniach i dynamicznie zmieniającym się otoczeniu zewnętrznym mamy naprawdę mało czasu, żeby przestawić polską gospodarkę na właściwe tory. I po trzecie – uważam, że z dwóch powyższych względów klasa polityczna zdecydowanie więcej czasu i wysiłku powinna włożyć w naprawianie tego, co po 25 latach Polskę i Polaków boli, niż w celebrowanie i obronę dorobku tego, co po 1989 roku nam się udało.
Uzależnieni od zagranicy
Dziś dwie trzecie naszego eksportu wypracowują firmy będące własnością kapitału zagranicznego. Ponad 60 procent sektora bankowego należy do międzynarodowych grup kapitałowych (w Niemczech czy we Francji ten odsetek nie przekracza 10 procent). Połowa przetwórstwa przemysłowego ma swoje centra decyzyjne poza granicami naszego kraju. Około 60 procent środków z przetargów unijnych wraca do strefy euro, bo wygrywają i realizują je kontrahenci z krajów starej UE.
Różnica między polskimi pasywami i aktywami (wskaźnik międzynarodowej pozycji inwestycyjnej) wynosi dziś minus 1,17 bln zł, a naszymi największymi zasobami zagranicznymi nie są inwestycje polskich firm, tylko oficjalne rezerwy walutowe NBP. Roczna obsługa polskiego zadłużenia wynosi już ok. 40 mld zł, czyli mniej więcej tyle, ile cały budżet Ministerstwa Obrony Narodowej na 2015 r., a blisko 60 procent długu Skarbu Państwa znajduje się w zagranicznych portfelach.
Dla porównania: ponad 90 procent papierów dłużnych Japonii, uznawanej za najbardziej zadłużony kraj świata, znajduje się w portfelach japońskich instytucji finansowych, japońskich firm i japońskich obywateli. My nie mamy tego komfortu, bo w porównaniu z gospodarkami dojrzałych krajów wciąż mamy potężny niedobór kapitałów własnych (zarówno publicznych, firmowych, jak i prywatnych).
Polska ma strategiczny cel?
Historia gospodarcza świata nie zna przypadku państwa, które swój trwały sukces i siłę zbudowało, opierając się na: długu, kredycie, dotacji i importowanej konsumpcji. Zna natomiast mnóstwo przykładów państw, na które taka właśnie droga rozwoju sprowadziła długofalowe problemy strukturalne.