List podpisany przez grono prominentnych ekonomistów celowo odwoływał się do argumentów natury geopolitycznej. Buchalteryjne wyliczenia, ile Polska po przyjęciu euro zyska dzięki niższym stopom procentowym i kosztom transakcyjnym, a ile straci wskutek braku autonomicznej polityki pieniężnej i płynnego kursu waluty, można bowiem prowadzić w nieskończoność. Tak samo jak dyskusję, przy jakim poziomie zamożności kraju wejście do unii walutowej byłoby najbardziej opłacalne. Procesów geopolitycznych rząd nie może zaś łatwo ignorować.

Tyle że w Unii Europejskiej, budowanej na zasadzie konsensusu, odwoływanie się do jakichkolwiek procesów jest ryzykowne. Te bowiem często się zacinają, a nawet zawracają. Wystarczy niewielka zmiana układu sił w którymś z krajów członkowskich i to, co jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się ustalone, znów staje się przedmiotem dyskusji. Tak jak kwestia pogłębionej integracji w ramach unii walutowej i marginalizacji pozostałych krajów UE.

To daje siłę zwolennikom tezy, że jakakolwiek sensowna dyskusja na temat członkostwa Polski w strefie euro będzie możliwa dopiero wtedy, gdy ustali się jej ostateczny kształt. Takie stanowisko opiera się jednak na założeniu, że jesteśmy krajem słabym, skazanym na akceptację (bądź odrzucenie) tego, co wymyślą silniejsi. Zawahanie unijnych decydentów stanowi dla polskiego rządu doskonałą okazję, aby zaangażować się w wytyczanie kierunku zmian w unii walutowej i to założenie zweryfikować.