Nikt z tego nie ma pożytku: ani operator, bo płacę mu ryczałtem za miesiąc, ani dostawca prądu, ani ja, bo jakbym chciał wyłączyć, tobym wyłączył. Nawet sąsiadom to nie na rękę, bo wystarczy, że pogłośnię, i znowu mam cztery godziny wolnego.
Rozmawiałem o tym z moją córką, która powiedziała mi rezolutnie: „Przecież możesz tę usługę wyłączyć". I tu się z moją rezolutną córką nie zgadzam. Coś takiego mogę sobie ewentualnie włączyć, ale w standardzie to jest kompletnie bez sensu. Każdy może zamówić strzyżenie psa w domu, ale jeśli co cztery godziny ktoś będzie pukał do drzwi z pytaniem, czy przypadkiem nie trzeba ostrzyc psa, to już przy drugim pukaniu dojdziemy do wniosku, że mamy do czynienia ze świrem.
Poza tym usługa to jest z definicji coś, z czego mi wolno nie korzystać. Ale jeśli przyjdzie pan z administracji i powie: „Pan już cztery godziny nie korzystał z windy, więc ją panu wyłączamy", to już nie jest żadna usługa, tylko szantaż. No i skąd akurat te cztery godziny, a nie dwie i pół, albo 12? W czyjej głowie to się lęgnie i po co?
Otóż podejrzewam, że chodzi o... premie. W każdej korporacji szefowie działów muszą co jakiś czas na tak zwanym zarządzie wykazać się nowymi pomysłami, bo inaczej nie zobaczą premii albo zobaczą wymówienie. Więc gdy przychodzi termin, zespół naciskany przez bossa wysmaża jakiś projekt.
„– No więc, szefie... mamy taką koncepcję, że jak użytkownik nie grzebie w pilocie, to mu po czterech godzinach wyłączamy wizję...