Rządy sięgają po pakiety stymulacyjne, a banki centralne, w tym nasz NBP – po obniżki stóp procentowych. Te narzędzia przećwiczono w czasie poprzedniej wojny z kryzysem, w latach 2008–2010. Przez lata zasypywano rynki pieniędzmi i obniżano stopy. Z wielu bazook odpalono, wiele helikopterów pieniądze zrzuciło (zachęcał do tego poprzedni szef Fedu Ben Bernanke, zwany od tego „helikopterowym Benem") i udało się wyjść z głębokiego kryzysu – co prawda kosztem zadłużenia czy baniek spekulacyjnych na rynkach finansowych.
Teraz również generałowie szykują się do wojny. Fed oddał już potężną salwę – w niedzielę ściął stopy niemal do zera, do zera stopę rezerw obowiązkowych banków, a także uruchomił kolejną odsłonę „luzowania ilościowego" na 700 mld dol. I co? Giełdy amerykańskie nazajutrz zaliczyły najgorszy dzień od 1987 r. ze spadkami o około 12 proc. Inwestorzy obawiają się najwyraźniej, że nie są to już skuteczne narzędzia, gdy ludzie boją się wyjść na ulice.
Drogą Fedu podąża prezes NBP Adam Glapiński, który od dawna sugerował, że stopy należy w Polsce obniżać. Teraz ma dobry pretekst. Tyle że gasząc w ten sposób pożary wzniecone przez koronawirusa, może się zorientować, że zamiast wody ma w swojej sikawce benzynę. Niewiele pomoże kredytobiorcom (w Polsce na razie nie są w trudnej sytuacji), za to osłabi złotego i podsyci inflację – i tak już wysoką na tle innych krajów. A jak mawiał niemiecki ekonomista i prezes Bundesbanku Otmar Emminger, „kto flirtuje z inflacją, zostanie przez nią poślubiony".
Na razie walka z pożarem w polskiej gospodarce sprawia wrażenie chaotycznej. Poszczególni ministrowie obiecują różne ulgi podatkowe, prezydent dorzuca ulgi w spłatach kredytów, a my wciąż nie możemy się doczekać sensownego i całościowego, uzgodnionego z biznesem i polskimi tuzami ekonomii, pakietu ratunkowego.