Co gorsza, nie bardzo widać mało bolesną drogę wyjścia. Nie jest nią powiększanie deficytu, i to nie z powodów ideologicznych, niewykonania kryteriów z Maastricht czy przerzucania olbrzymich kosztów obsługi zwiększonego długu na następne lata. Zwiększone potrzeby pożyczkowe rządu najzwyczajniej w świecie mogą nie zostać sfinansowane przez krajowy rynek finansowy, a jeśli nawet uda się pożyczyć owe dodatkowe 20, 30 czy jeszcze więcej miliardów, oznaczać to będzie całkowite niemal odcięcie przedsiębiorstw od dostępu do kredytów.

Cięcie wydatków także okazuje się rozwiązaniem kiepskim, bo przy bardzo wysokim udziale tzw. wydatków sztywnych dotyczyć musi kwot przeznaczanych na cele prorozwojowe. Pokazał to już grudzień, w którym cięcia dotknęły wydatków inwestycyjnych MON oraz środków przeznaczonych na budowę dróg.

W tej sytuacji trzeba zarzucić – jeszcze niedawno wydawałoby się sensowną – koncepcję spokojnego czekania na rozwój wydarzeń i ewentualnej nowelizacji budżetu w połowie roku. To trzeba robić już teraz. I nie można wykluczyć, że konwencjonalne środki okażą się niewystarczające. Dlatego z wolna trzeba zacząć rozważać sięgnięcie po środki nieortodoksyjne: podatek stabilizacyjny (choć trudno wymyślić, co by tu jeszcze można opodatkować), pomoc zagraniczną czy czasowe dopuszczenie możliwości finansowania deficytu budżetowego przez NBP.

Wszystko są to rozwiązania złe i na dłuższą metę dla gospodarki kosztowne. Może się jednak okazać, że koszt oczekiwania, aż nasze kłopoty cudem same się rozwiążą, będzie jeszcze wyższy.

[i]Michał Zieliński to komentator ekonomiczny tygodnika „Wprost”[/i]