Niedawno Główny Urząd Statystyczny poinformował, że sprzedaż detaliczna po raz kolejny wzrosla o ponad dziesięć procent w porównaniu z marcem minionego roku. Nie trzeba było długo czekać na komentarze o tym, jak Polacy dużo wydają i jak - dzięki temu - stymulują wzrost gospodarczy w kraju. Ponadto niektórzy z przedstawicieli Rady Polityki Pieniężnej (a więc osoby decydujące o koszcie pieniądza, a co za tym idzie koszcie kredytu) uznali to za argument przemawiający za koniecznością chłodzenia gospodarki. Szkoda, że nie zwrócono jednak uwagi na to, że publikowane dane mają niewiele wspólnego z opisywaną rzeczywistością.
Oczywiście wszyscy cieszymy się, że sprzedaż detaliczna rosnie. Niestety dane GUS odzwierciedlają zaledwie część polskiego rynku detalicznego, a mianowicie duże sklepy, ktore zatrudniają ponad dziewięciu pracowników. Jak łatwo sobie wyobrazić, punkty detaliczne zatrudniające tak wiele osób to zazwyczaj supermarkety, hipermarkety lub sklepy sieciowe. A ponieważ ostatnie czasy to okres coraz częstszego dokonywania zakupów w dużych sklepach kosztem małych placówek, nic dziwnego, że dane GUS pokazują tak piękny obraz. Piękny, ale niezbyt prawdziwy, gdyż pomija on spadki sprzedaży w mniejszych jednostkach. Jakby ktoś miał wątpliwosci, czy te różnice mogą być istotne, sam GUS co pewien czas publikuje dane o sprzedaży w całej populacji firm, zarówno małych jak i dużych. Okazuje się, że na przykład w ubiegłym roku sprzedaż w dużych firmach wzrosła (po wyeliminowaniu wpływu inflacji) przeciętnie o 6,8%, podczas gdy uwzględniając wszystkie firmy wzrost wyniósł zaledwie 1,3%. Innymi słowy nasze krajowe dane pokazują nie tyle boom konsumpcyjny, co po prostu zmiany zachodzące w sposobie dokonywania zakupów przez Polakow.
Tylko po co od razu z tego powodu podnosić stopy procentowe? Czy po tym Polacy przestaną kupować w supermarketach?...