Na ogół są dość kontrowersyjne. Nic dziwnego, rodzenie dzieci jest szalenie trudne do regulowania. Prawdę mówiąc, jeszcze nigdy nikomu nie udało się szybko pobudzić przyrostu naturalnego (jedynym wyjątkiem jest przyjęcie przez Francję migracji islamskiej).
W przypadku najnowszej propozycji Krzysztofa Rybińskiego termin „kontrowersyjna" byłby jednak eufemizmem i zbyt daleko idącym komplementem. To co były wiceprezes NBP proponuje, jest bowiem niewykonalne ze względów społecznych, nonsensowne ekonomicznie i samobójcze politycznie.
Chodzi o propozycję wypłacania „stypendium" w wysokości 1 tys. zł miesięcznie na każde dziecko aż do pełnoletności. Takie świadczenie mogłoby być atrakcyjnym bodźcem do rodzenia dzieci zamiast kontynuowania czy poszukiwania pracy. Gdyby objąć nim wszystkich znajdujących się na świecie niepełnoletnich Polaków, koszt wyniósłby około 90 mld zł rocznie.
Trochę dużo jak na możliwości polskiego budżetu i chyba za dużo nawet jak na wyobraźnię Krzysztofa Rybińskiego, choć niedawno na swoim blogu dowodził on, że 100 mld to nic, jest wszystko jedno, czy Polska otrzyma z Unii 300 czy 400 mld zł. Dlatego ekonomista, przewidywany na ważną osobistość w rządzie profesora Glińskiego, skonkretyzował, że „stypendium" chciałby dawać tylko dzieciom nowo narodzonym. Wówczas koszt nie przekraczałby, bagatela, 10 mld zł rocznie.
Tutaj jednak zaczynają się inne schody. Wyobraźmy sobie, że rzeczywiście premierem zostaje profesor Gliński, ministrem profesor Rybiński i udaje im się przeforsować, że dzieci urodzone powiedzmy po 1 stycznia dostają po 1000 zł. Te urodzone w grudniu: 31, 30, 29... i wcześniej już jednak nie. Niewykluczone, że ze względu na nierówność traktowania jest to sprzeczne z Konstytucją, a już zapewne sprzeczne z normalnym pojmowaniem sprawiedliwości.