To istotne, zwłaszcza że konsorcjum – kontrolowane przez Gazprom – realizujące projekt Nord Stream 2 prowadzi na jego rzecz ostry lobbing i stosuje politykę faktów dokonanych. Nie zważając na zastrzeżenia Komisji Europejskiej i pomimo sprzeciwu wielu państw, w tym Polski, ogłosiło termin zakończenia budowy gazociągu najpóźniej do 2019 r. Polska odpowiada odmrożeniem projektu gazociągu łączącego nas przez Danię ze złożami norweskimi, rozbudową terminalu LNG w Świnoujściu i systemu rurociągów rozprowadzających paliwo na południe. Współpracą zainteresowani są Czesi, a to daje szansę na lepsze wykorzystanie infrastruktury. Dobrze, że są to projekty regionalne, bo łatwiej będzie o finansowanie z funduszy unijnych. Ostatecznie chodzi o lepszą pozycję podczas negocjacji z dostawcami.
Właśnie na aspekt biznesowy zwracają uwagę Norwegowie i Duńczycy, z którymi polski rząd prowadzi rozmowy. W naszej retoryce dominują argumenty geopolityczne. Tymczasem Duńczycy w biznesplanach Baltic Pipe uwzględniają możliwość transportu nim gazu rosyjskiego, jeśli będzie tańszy niż ten z Norwegii. PGNiG zaś nie dopuszcza w ogóle takiej możliwości.
– To musi być komercyjny projekt. Decyzja o jego realizacji musi się opierać na przesłankach rynkowych, a nie politycznych – podkreślała szefowa norweskiego rządu. Dobrze by było, aby rozumieli to też polscy politycy. W przeciwnym razie skończy się tak jak z budową terminalu LNG. Ale skoro podstawą rozpoczęcia tamtej inwestycji był nierentowny kontrakt PGNiG na dostawy katarskiego gazu, to nic dziwnego, że w rezultacie skończyło się wołaniem o socjalizację kosztów gazoportu, czyli de facto przerzuceniem na odbiorców kosztów utrzymania niewykorzystanej w pełni infrastruktury.