Tak więc dowolny obywatel tego kraju, który przybył do Polski legalnie po 24. lutego bieżącego roku – niezależnie od tego, czy biedny czy bogaty, oraz czy przybywa z obszaru działań wojennych czy z drugiego końca tego rozległego kraju, dostaje nie tylko prawo legalnego pobytu przez 18 miesięcy (które, na wniosek, może przedłużyć na pobyt czasowy na okres trzech lat) oraz prawo do pracy, ale także prawo do świadczeń zdrowotnych, świadczeń rodzinnych, świadczenia wychowawczego, świadczenia „dobry start” oraz rodzinnego kapitału opiekuńczego. To niespotykana w innych krajach hojność, o kosztach na dziś nieoszacowanych, bo nie wiadomo, ilu obywateli Ukrainy zdecyduje się z nich skorzystać oraz na jak długo zdecydują się pozostać. Oczywiście, że należy pomagać, ale ustawienie mechanizmów pomocy w ten sposób, że rozdajemy szerokim gestem, łączny koszt nie jest ograniczony i zasadniczo zależy głównie od ilości chcących skorzystać ze świadczeń, a także zaoferowanie szerokiej palety świadczeń socjalnych rodzi „pokusę nadużycia” takiego mechanizmu. Na koszt krajowego podatnika.
Jakby powyższego było mało, 12. kwietnia br. Senat podjął uchwałę ws. wniesienia do Sejmu projektu ustawy o zmianach podatkowych „w związku wojną w Ukrainie”, która – gdyby została przyjęta jako obowiązujące prawo – nadawałaby obywatelom Ukrainy i Białorusi, którzy przybyli do Polski po 24. lutego br. specjalne prawa podatkowe. Prawo do zwolnień z podatku dochodowego, prawo do zwolnienia z podatku od spadków i darowizn, jak również m.in. tzw. „ulgi na straty wojenne”, tj. „prawa do odliczenia przez przedsiębiorcę odpowiednio od podstawy obliczenia podatku, od podstawy opodatkowania albo od przychodu kwoty stanowiącej 200 proc. strat powstałych w okresie od 24 lutego 2022 r. do 31 grudnia 2022 r. w wyniku utraty lub uszkodzenia na terytorium Ukrainy, Republiki Białorusi lub Federacji Rosyjskiej towarów lub środków trwałych".
Tego rodzaju regulacja oznaczałaby, że obywatele Ukrainy – obok już przyznanych praw, na które nie mieli okazji zapracować – zostaliby dodatkowo obdarowani przywilejami podatkowymi, które nie przysługują podatnikom utrzymującym cały system. Już nie tylko Ukraińcy, ale także Białorusini – wedle projektu Senatu – mieliby nie tylko być zwolnieni z części podatków, ale nawet obniżyć podstawy obliczenia podatku w Polsce dwukrotność strat poniesionych wcześniej na terenie innego kraju, tamtemu krajowi odprowadzając wcześniej podatki…
Oprócz bezpośrednich kosztów, czyli podatków, które nie wpłynęłyby do polskiego budżetu – państwo polskie stawiałoby swoich obywateli w gorszej pozycji podatkowej, zarówno w obszarze PIT jak i CIT, względem obywateli już nie tylko Ukrainy, ale i Białorusi, którzy pojawili się u nas po 24. lutego… To otwierałoby także szerokie pole do nadużyć podatkowych (np. otwieranie firm „na Ukraińca”, czarny rynek zaświadczeń „o stratach wojennych” itd.) i stanowiłoby potężne ryzyko dla budżetu państwa, szczególnie w sytuacji niewydolności krajowego systemu sądowniczego.
Konsekwencje przechyłu rozdawniczo-redystrybucyjnego
Powyżej przywołano tylko „najgrubsze” przejawy działań rozdawniczych z niedawnych lat. Drobniejsze można by mnożyć, by przywołać choćby niedawną ustawę z 24. lutego br. „o wsparciu gospodarstw domowych w ponoszeniu kosztów związanych ze zmianą standardu nadawania naziemnej telewizji cyfrowej”. W skrócie: ustawodawca zadecydował wydać 620mln zł publicznych pieniędzy na dopłaty do zakupu telewizora (250 zł) i dekodera (100 zł). Za głosowało 437 posłów, przeciw 17, 4 wstrzymało się od głosu… To ilustruje zasadnicze grożące nam niebezpieczeństwo, mianowicie, że cała klasa polityczna może dojść do wniosku, iż bez rozdawania nie wygra wyborów. I do licytacji dołączy obecna opozycja. Szczególnie że dużymi krokami zbliżają się wybory.
Jeśli inwestorzy dojdą do wniosku, że cała klasa polityczna prezentuje skłonność do podejścia rozdawniczego, to uwzględnią to w postaci wyższej premii za ryzyko inwestowania w polskie obligacje rządowe oraz przyjmą założenie, że złoty najprawdopodobniej wejdzie w trwały trend osłabienia, aby „amortyzować” nieodpowiedzialne pomysły polityków „potanieniem” eksportu z Polski, co równocześnie jednak będzie wspierać inflację, poprzez wyższe koszty importu.
Jeśli chodzi o wyższą premię za ryzyko inwestowania w nasze obligacje, to proces jest w toku – i „pójdzie dalej” lub nie, w zależności od postrzegania polityki fiskalnej i monetarnej. Łączny wpływ wysokiej inflacji i erozji wiarygodności polityki finansowej rządu oraz monetarnej banku centralnego już doprowadziły do poważnego wzrostu rentowności. Rentowności obligacji 10-letnich, które w latach 2015-2018 wahały się wokół 3 proc., a które spadły w okresie covidowym poniżej 1,5 proc., obecnie znajdują się powyżej 6,6 proc. To oznacza skokowy wzrost kosztów obsługi długu –nowozaciąganego oraz zaciąganego, aby refinansować dług zaciągnięty wcześniej, a zapadający w kolejnych okresach.
Dochodzimy do istoty wiszącego nad finansami publicznymi ryzyka „kuli śniegowej”: ryzyka powstania sprzężenia zwrotnego między inflacją, wzrostem rentowności obligacji oraz osłabieniem kursu walutowego, co mogłoby doprowadzić do kryzysu finansowego. Temat wymaga szerszego i dokładniejszego omówienia, dziś skupmy się na ukazaniu jego istoty. Budżet naszego państwa został obciążony dodatkowymi wydatkami (500+ to 40 mld zł rocznie, „trzynastki” to ok. 12 mld zł, koszt Polskiego Ładu to co najmniej 31 mld zł rocznie od 2023 r., a do tego w tym roku mamy jeszcze „tarczę antyinflacyjną” za ponad 40 mld zł rocznie oraz bliżej nieokreśloną kwotę na koszty wojny na Ukrainie), dla których finansowania nie znaleziono trwałych źródeł. Osławione „uszczelnienie podatków” to niewielka część sumy dodatkowych wydatków.
Obrazowo można powiedzieć, że „dociążona została burta wydatkowa” naszego statku i płynie on teraz w znacznym przechyle. Co gorsza, wiatr wieje „nie z tej strony” (inflacja multiplikuje wcześniejszy koszt obsługi długu), na sąsiednim morzu trwa sztorm o skali nienotowanej od dekad, a dokonany „przechył” ogranicza pole manewru tam, gdzie on jest potrzebny, np. w zakresie dodatkowych wydatków na armię. Załoga pod pokładem (netto płatnicy podatków, ale także niedoinwestowana edukacja czy służba zdrowia, obserwująca topnienie realnej siły nabywczej płac, które do wysokich generalnie nigdy nie należały) była traktowana po macoszemu, natomiast dbano o dobre samopoczucie wycieczkowiczów na pokładzie, rozdając im różne prezenty w czasie rejsu po spokojnych wodach. I tylko nieliczni dostrzegają, że mocny przechył statku i rosnące ceny w kantynie to także „zasługa” tych prezentów. Z mostka kapitańskiego płynie przekaz, że to wina burzy na sąsiednim morzu.
Kierownictwo statku może czuć się zakładnikiem wcześniejszej retoryki rozdawniczej („pieniądze są i będą”) i generować kolejne wydatki, np. „na walkę z inflacją” i inne ważne cele (tu bez przekąsu, rzeczywistość stawia wyzwania). Pretendenci do kierownictwa zaczynają oswajać się z myślą, że jak nie obiecają, to nie wygrają. I tylko statek coraz bardziej przechylony.
Jeśli nadal dominować będzie podejście rozdawnicze, złoty będzie systematycznie coraz słabszy (patrz wykres forinta do euro), napędzając inflację, którą skądinąd zapewne jeszcze mocniej napędzą ceny surowców i energii. Wyższa inflacja to wyższe koszty obsługi długu, wyższe koszty funkcjonowania firm i mocniejsze uderzenie w kredytobiorców i ich wydatki gdzie indziej, co będzie podcinać wzrost gospodarczy. Jeśli „mocniej zawieje” na rynkach międzynarodowych i/lub wojna będzie się przedłużać, presja na złotego może wypchnąć go na trwale powyżej 5 zł za euro, generując poważne problemy dla sektora finansowego (warte osobnego omówienia), czemu bank centralny musiałby przeciwdziałać jeszcze mocniejszymi podwyżkami stóp, tym mocniej uderzającymi w realną gospodarkę… To scenariusz negatywny, ale niestety dziś bardziej prawdopodobny niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich trzech dekad.
Trzeba wyjść z kręgu myślenia rozdawniczo-redystrybucyjego. Może jeszcze nie jest za późno.
Marcin Mrowiec jest doktorem nauk ekonomicznych, przez kilkanaście lat był głównym ekonomistą i dyrektorem analiz makroekonomicznych i sektorowych Banku Pekao, wygrywając – indywidualnie oraz zespołowo – wiele nagród za trafność prognoz makroekonomicznych. Jest też autorem książka: „Austriacka Szkoła Ekonomii: Jak może pomóc wyjaśnić stagnację gospodarki Japonii”, PWN 2017.