To, że zagraniczni inwestorzy wytoczyli już Polsce pozwy o łącznej wartości ponad 9 mld zł w trybie międzynarodowego arbitrażu, nie jest niczym niezwykłym. Nie wiąże się to, wbrew rozmaitym teoriom spiskowym, ze zmasowaną zemstą polityczną za wyrazisty, pronarodowy kurs rządu mający sprzyjać rozwojowi rodzimego kapitału. Zwłaszcza że nigdzie nie zapisano, że ma to być kosztem zagranicznych inwestycji w Polsce. Pozwy wpisują się w modny trend coraz częstszych „sporów międzynarodowych".
Sama Polska jest już stroną w 11 postępowaniach arbitrażowych opartych na międzypaństwowych umowach BIT o wzajemnym popieraniu inwestycji (Bilateral Investment Treaties ). Większość tych spraw pochodzi z czasów rządu PO–PSL.
Przykład, jak inwestorzy przez postępowania arbitrażowe mogą odbijać sobie straty prawdziwe i wymyślone przez kreatywnych księgowych, dają Europie same USA. – Firmy amerykańskie wytoczyły najwięcej spraw na świecie, bo aż 138 spośród ok. 600 znanych – wylicza Maria Świetlik, ekspertka Instytutu Globalnej Odpowiedzialności, przytaczając w portalu InnPoland dane UNCTAD za 2015 r.
Philip Morris pozwał Australię za to, że zamierzała zakazać używania logo producenta na papierosach. Francuski koncern energetyczny Veolia wystąpił przeciwko Egiptowi z arbitrażem na 82 mln euro za to, że śmiał podnieść płacę minimalną. Liczba sporów rośnie z roku na rok. Do 2001 r. do sądów i trybunałów arbitrażowych trafiało nie więcej niż 20 spraw rocznie. W 2015 było ich już ponad 70.
Same Trybunały zachęcają zagranicznych inwestorów do wytaczania procesów. Tym samym ograniczają państwa w swobodnym kształtowaniu legislacji. Uderza to głównie w najuboższe kraje. W takim postrzeganiu sprawy, często przedstawianym przez alterglobalistów, można dopatrzyć się sensu.