Rada Polityki Pieniężnej długo w środę obradowała, by około godz. 18. poinformować, że nie zmienia stóp procentowych. To było pierwsze jej posiedzenie po tym jak inflacja skoczyła w sierpniu do najwyższego od 20 lat poziomu 5,4 proc. A przecież RPP mogłaby się przebudzić i choć symbolicznie ruszyć stopami, np. referencyjną z 0,1 do 0,2 proc. Nie przyhamowałoby to ożywienia, ale dało sygnał, że RPP czuwa i nie zamierza drzemać z bronią u nogi, gdy inflacja grasuje po kraju.

Dlatego trudno uwierzyć, że nadal aktualny jest oficjalny cel inflacyjny NBP równy 2,5 proc. (z możliwą odchyłką +/- 1 pkt proc.). Choć nie został on oficjalnie zmieniony, to z wypowiedzi prezesa NBP Adam Glapińskiego po poprzednim posiedzeniu RPP wynikało, że celem już jest już raczej 3,5 proc., a to dużo.

Zgadzam się z nim, że wiele czynników wpływających na poziom inflacji jest poza zasięgiem polityki pieniężnej, ale przecież nie wszystkie. Dlatego zapewnienia szefa Rady, że inflacja bez jej ingerencji zacznie spadać, ale mimo to ceny rosną coraz szybciej, kruszą wiarę opinii publicznej w szczerość tych zaklęć. I znacznie zwiększają ryzyko, że oczekiwania inflacyjne Polaków zerwą się z hukiem z kotwicy, dając paliwo do jeszcze większego przyspieszenia cen.

Wielu ekonomistów wprawdzie uważa, że wyższa inflacja to wart poniesienia koszt przyspieszenia gospodarki po pandemii. I dodaje, że przy okazji maleje wartość długu publicznego w odniesieniu do PKB. Korzystają na tym rządzący, bo budżet państwa zasilają wyższe niż planowano dochody. Ciemną stroną tej sytuacji jest jednak spadająca realna wartość zarobków pracowników z branż o małej sile negocjacyjnej. Nie wszyscy mogą liczyć na wzrost płac, a pięć lat bez podwyżek przy 3,5-proc inflacji to spadek realnej wartości pensji o 16 proc., przy 5-proc. – aż o 22 proc. Wysoki podatek inflacyjny to proszenie się władzy o protesty społeczne.