Kolejną, pouczającą odsłoną tych zmagań było ubiegłotygodniowe wydarzenie u Lecha Kaczyńskiego. Spotkanie prezydenta jednocześnie urzędującego i aspirującego z ministrem urzędującym, a nie aspirującym.
Areną zmagań była zaś Narodowa Rada Rozwoju. Ciało nobliwe, które w sobie tylko znanych interwałach wyraża się krytycznie na temat rządowej polityki gospodarczej. Prezydent zaprosił, to minister przyszedł. A skoro już się pofatygował, to z pustymi rękami nie wypadało. Przyniósł więc pakiet rewolucyjnych reform. A potem kusił wizją sprawnie uzdrawianych finansów publicznych. I chciał tą wizją prezydenta zarazić, i to tak bardzo, żeby projekty nowych ustaw kierunkowo-bezwarunkowo poparł. Bo gdyby poparł, to pewnie PO potem poparłaby jego, ale w wyborach, zapewniając mu drugą, beztroską kadencję. Prawda?
Niestety, tradycyjnie okazało się, że nie o reformy chodziło, ale o zwykłą ustawkę, czyli dobrowolne i bezproduktywne okładanie się ku uciesze sztabów wyborczych i kilku komentatorów. Podatników na pewno nie.
Minister Rostowski skorzystał z zaproszenia, bo ma partyjny obowiązek czyścić przedpole aspirantowi Komorowskiemu lub aspirantowi Sikorskiemu. Pofatygował się więc do prezydenta tylko po to, żeby stroić miny do elektoratu i powtarzać, że my w PO dziarsko surfujemy wokół jedynej zielonej wyspy Europy, a szkodnik na najwyższym fotelu tylko by dryfował. I minister Rostowski swój cel osiągnął. Nie ma znaczenia fakt, że podsuwany prezydentowi zestaw pomysłów został przez ekonomistów zrecenzowany jako bardzo wstępny, mało konkretny i niespójny. Lech Kaczyński zafundował sobie zaś tę ustawkę z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze, żeby Polska znowu usłyszała jego głos wydobywany z ocieplonego wizerunku, Jacek Rostowski zaś usłyszał, że nic nie robi, a może konkretniej – robi, ale ludziom wodę z mózgów. I swego dopiął, kwitując całe zajście oświadczeniem, że „projekty ministra Rostowskiego są w lesie”.
Nie mylą się ci, którym zdaje się, że taki właśnie przebieg i finał spotkania był łatwy do przewidzenia. Mylą się jednak, że nie wynikają z tego żadne korzyści. Wygrał prezydent Kaczyński, wygrał minister Rostowski, wygrała więc PO, ale co najważniejsze wygrała Polska, bo naiwnie zakładam, że tym razem ostatecznie już określona została dolna granica debaty publicznej na temat gospodarki. Że niżej już w tych unikach przed poważnymi rozmowami zejść nie można. Że teraz to już naprawdę najwyższy czas, by wszyscy aspiranci rozmawiali rzeczowo, szukali realnych, ponadpartyjnych kompromisów i mówili o konieczności zaciskania pasa, czyli radykalnego reformowania finansów publicznych. Powtórzę więc, że aspirantom będzie teraz nieco łatwiej, bo intelektualny punkt podparcia do dyskusji wyznaczony już mają. To dno, od którego trzeba się tylko odbić. W górę. Albo chociaż w bok.