W ciągu stulecia od przybycia Europejczyków ludność Ameryk zmalała o 90 proc. Miejsce pól zajęły lasy, co przyczyniło się do wyraźnego spadku stężenia dwutlenku węgla w atmosferze, co z kolei tłumaczy tzw. miniepokę lodowcową z XVI–XVII w. Jedną z jej konsekwencji były liczne klęski głodu w Europie, które mogły się przyczynić do wzrostu kosztów pracy, będącego jednym z zapalników rewolucji przemysłowej.

Nowe ustalenia uwiarygodniające tę znaną co najmniej od dekady hipotezę przedstawili właśnie naukowcy z londyńskiego University College. Trudno o lepszą ilustrację tego, że historia gospodarcza świata to ciąg przypadkowych, nieprzewidywalnych wydarzeń. Z zachowaniem proporcji, doświadczamy tego jednak na co dzień. Cud gospodarczy w Polsce – jak można określić dwa lata ekspresowego wzrostu PKB, któremu towarzyszyła niska inflacja – jest w niemałym stopniu pokłosiem wojny na Ukrainie, która zapoczątkowała masowy napływ Ukraińców na polski rynek pracy. Ta fala imigracji mogłaby wywołać napięcia społeczne, ale zbiegła się w czasie z nowym dla Polski problemem niedoboru rąk do pracy. Pracownicy zza wschodniej granicy ograniczyli ten deficyt, umożliwiając polskim firmom rozwój, a jednocześnie trzymając w ryzach wzrost płac i cen.

Jak wielokrotnie wcześniej znów mieliśmy szczęście. Ostatnio przybywa jednak dowodów na to, że napływ imigrantów na nasz rynek pracy słabnie. Nie widać wprawdzie, aby pracujący w Polsce obywatele Ukrainy masowo odpływali do Niemiec, czego obawiali się jeszcze niedawno pracodawcy, ale też ich liczba w zasadzie nie rośnie. Z tego, że polskie władze niewiele zrobiły, aby ich nad Wisłę przyciągnąć, nie wynika, że nie warto o to zabiegać. W końcu szczęście sprzyja przygotowanym. Ale nie łudźmy się: taki korzystny splot okoliczności, z jakim mieliśmy do czynienia w ostatnich latach, już się nie powtórzy. Chętnych do wyjazdu z Ukrainy jest coraz mniej, a dla obywateli dalszych nam kulturowo krajów nie jesteśmy najbardziej atrakcyjnym kierunkiem.