Reforma została zdemontowana połowicznie, a konkretnie w dwóch trzecich, bo o tyle została zmniejszona składka płacona przez przyszłych emerytów do otwartych funduszy emerytalnych (z 7,3 do 2,3 proc. pensji). Pozostała część pozostanie w ZUS jako waloryzowany zapis księgowy.
Dla budżetu to ulga, bo w kasie państwa pozostanie ponad 16 mld złotych. Ale dla przyszłych emerytów to ryzyko, bo zamiast emerytury z prawdziwych odłożonych pieniędzy będą mieli emeryturę bardziej zależną od kondycji gospodarki i od polityków. Będzie to też wstrząs dla polskiego rynku kapitałowego.
Trudno spokojnie się zgodzić na takie rozwiązanie. Bardzo możliwe, że Polski nie było stać na taki ambitny system emerytalny, jaki zafundował nam rząd Jerzego Buzka i Leszka Balcerowicza. By go utrzymać, powinniśmy mieć zdrowe finanse publiczne i przez kilkadziesiąt lat wysokie wpływy z prywatyzacji. Ani obecny rząd, ani poprzednie nie dbały o stan finansów i gdy tylko sytuacja gospodarcza się pogorszyła, sięgnięto po pieniądze odkładane przez emerytów.
Rząd liczy na to, że sytuacja się poprawi i do 2017 r. składka płacona do OFE zostanie nieco zwiększona (do 3,5 proc.).
Na razie to tylko marzenia. W roku 2010 deficyt finansów publicznych to ponad 100 miliardów złotych. Jedna piąta tej sumy jest rzeczywiście skutkiem reformy emerytalnej. Jednak obniżyć deficyt powinniśmy znacznie poważniej – bo o około 60 miliardów. Jeżeli rządzący Polską się za to szybko nie wezmą, to za parę lat prawdopodobna będzie węgierska droga, czyli całkowita likwidacja OFE.