Przede wszystkim dlatego, że każdy rząd ma skłonność do nadmiernego optymizmu.

Także projekt budżetu na przyszły rok wydaje się nadmiernie optymistyczny. Jasne jest, że wiosną przy jego sporządzaniu nie uwzględniano niebezpieczeństwa powrotu kryzysu

Niestety, dość nierozważnie o naszych ambitnych planach zmniejszania deficytu finansów publicznych poinformowaliśmy oficjalnie Brukselę. Teraz można więc przyjąć dwie strategie. Pierwsza, wypróbowana np. w 2009 r., polega na konsekwentnym udawaniu, że nic się nie dzieje. A więc przegłosujemy nierealny budżet.

Papier Dziennika Ustaw, na którym ustawę budżetową się wydrukuje, nie będzie protestował. Obywatele mogą być trochę zdenerwowani, gdy w przyszłym roku rząd zacznie coś mówić o oszczędnościach, ale wtedy będzie już po wyborach. Ta metoda dopuszcza nawet takie posunięcia jak zgłoszony w niedzielę przez wicepremiera Waldemara Pawlaka pomysł likwidacji podatku Belki, czyli powiększenia nierównowagi w finansach publicznych. Druga metoda, dużo bardziej dla rządzących niewygodna, to uczciwe powiedzenie społeczeństwu o kłopotach, które do Polski przynosi światowe załamanie finansowe, i o wynikającej z tego potrzebie kolejnych oszczędności. Rząd nie będzie chciał dyskutować o cięciu wydatków czy podnoszeniu podatków, bo to nie poprawia jego wizerunku, ale rolą opozycji jest zmuszenie go do tego. Partie opozycyjne – zamiast opowiadać o zapłodnieniu in vitro, związkach partnerskich czy spóźnieniach pociągów – powinny się zająć najważniejszymi sprawami, od których zależy dobrobyt społeczeństwa.