Złe informacje, jak chociażby te o wolniejszym tempie wzrostu gospodarczego, spadającej konsumpcji, a co za tym idzie pogarszaniu się wyników finansowych firm, wydają się nie robić większego wrażenia.
Akcje, zwłaszcza spółek o zdrowych fundamentach, drożeją, w wielu przypadkach wyznaczając historyczne maksima cenowe. Lekko drgnął też uśpiony od miesięcy rynek pierwotny. Czy zatem można mówić, że mamy do czynienia z początkiem hossy?
Nie brakuje opinii, że tak właśnie jest. Argumentów zwolennikom tej tezy nie brakuje. Obniżki stóp procentowych powodują, że spada zyskowność lokat bankowych. Maleje też oprocentowanie obligacji skarbowych. Innym czynnikiem przemawiającym za akcjami jest ich historycznie niska wycena. Ale zwolennicy tej teorii w większości zakładają też, że gospodarka odbije już w połowie przyszłego roku. Ponieważ giełda wyprzedza cykle koniunktury, faktycznie należałoby kupować akcje.
Oczywiście istnieje cała masa zagrożeń związanych głównie z wciąż napiętą sytuacją w Europie. Ale ryzyko jest przecież w naturalny sposób wpisane w inwestowanie w akcje. Kto nie boi się go podjąć, pierwszy wygrywa.
Najczęściej przegrywają natomiast ci, którzy ulegają tzw. instynktom stadnym i na giełdę przychodzą wtedy, gdy powinno się ją opuścić. Tak było w roku 2007 w szczycie hossy. Podobną sytuację mamy teraz na rynku obligacji, gdzie mimo rekordowych cen klienci funduszy wciąż kupują tego typu produkty.