Wielu twierdzi, że nie ma nic bardziej sprawiedliwego niż taki mechanizm. Każdy dostanie taką emeryturę na jaką zdołał zapracować i odłożyć. Jeżeli będzie chciał z niej skorzystać wcześniej, to oczywiście będzie ona niższa (mniej lat oszczędzania, dłuższy okres pobierania świadczenia). Jeżeli zgodzi się pracować dłużej, oszczędności wzrosną, a w efekcie wzrośnie również emerytura.
Poniżej prosta ilustracja tych zasad - trzy różne scenariusze, z różnym okresem oszczędzania i różnym wiekem przejścia na emeryturę. Dla celów wyliczenia tej ostatniej przyjąłem, że będzie ona liczona mniej więcej tak jak dzisiejsza emerytura z ZUS, czyli kwotę zgromadzonych środków podzielono przez statystyczne dalsze trwanie życia. W przykładzie założono, że z chwilą rozpoczęcia pracy (wiek 25 lat) każdy zaczyna oszczędzać 10% swoich zarobków. Zarobki na początek wyniosą 3 500 zł miesięcznie i będą rosły o 1,5% rocznie ponad inflację. Z naszych inwestycji osiągniemy dochód w wysokości 2,5% rocznie (także ponad inflację). Takie „bezinflacyjne" założenie powoduje, że wszystkie prezentowane kwoty są wyrażone w dzisiejszych złotówkach i można jest w miarę swobodnie porównywać.
Przykład doskonale ilustruje opisany powyżej mechanizm. Im szybciej przechodzimy na emeryturę, tym krócej oszczędzamy, a w efekcie mniej środków jesteśmy w stanie zgromadzić. Dodatkowo, te posiadane muszą nam wystarczyć na dłuższy okres.
Właśnie w ten sposób opisać można pierwotną zasadę w oparciu o którą funkcjonuje właściwie każdy znany nam dzisiaj system emerytalny. I do pewnego stopnia nie ma tu znaczenia, czy to system kapitałowy (gdzie są środki), czy redystrybucyjny (na wzór naszego ZUS-u, gdzie środków nie ma) – wszędzie bowiem szybsze przechodzenie na emeryturę oznacza mniejsze składki i dłuższy okres pobierania świadczeń. Nawet w systemach repartycyjnych (nasz ZUS) możemy wdrożyć pewne rozwiązania pochodzące z systemu kapitałowego, które zdecydowanie zwiększają bezpieczeństwo naszych przyszłych emerytur. Po pierwsze, nawet jeżeli świadczenia finansujemy z bieżących składek lub podatków to nadal ich wysokość może pozostawać w możliwie najbardziej bezpośredniej relacji do opłaconych wcześniej składek – tak jak ma to dzisiaj miejsce w Polsce. Po drugie możemy wprowadzać do „systemu podstawowego" uzupełniające rozwiązania kapitałowe, na wzór polskich OFE, PPE, IKE i IKZE. Niestety praktyka potwierdza, że nawet takie „pośrednie" rozwiązania trudno politykom skutecznie stosować – prawie zawsze oznaczają one krótkoterminowy koszt dla budżetu. Przy czym efekt nierzadko pojawia się dopiero za kilka, czy kilkanaście lat. A to już nie jest „punkt widzenia" współczesnej polityki. W efekcie trudno znaleźć promotorów tego typu zmian.
I właśnie z tej perspektywy warto spojrzeć na demografie i te zjawiska, które decydują o wysokości naszych dzisiejszych i przyszłych emerytur. Zacznijmy od zmian w średnim wieku obywatela naszego kraju. Jeszcze w 1960 roku średni wiek w Polsce wynosił nieco powyżej 26 lat (przy średniej europejskiej 31). W roku 1970 wzrósł do 28 lat (Europa 32 lata). W 1990 osiągnął poziom 32 lat (34 w Europe), by w 2010 wynieść już prawie 38 lat (Europa prawie 40). Prognozuje się, że w 2020 roku średni wiek w Polsce wynosić będzie 41 lat (w Europie 42), a w 2030 aż 45 lat (44 w Europie). Najkrócej mówiąc tak istotne zmiany demograficzne to efekt coraz większej liczby osób starszych i mniejszej liczby urodzeń. Z perspektywy systemu emerytalnego sytuacja ta oznacza istotną zmianę relacji osób pracujących (opłacających składki emerytalne) do emerytów (osób pobierających świadczenia). Mniejsza liczba pracujących to niższe wpływy do ZUS, w efekcie niższe emerytury. Dodatkowo martwi nie tyle dzisiejsza sytuacja, co relacja zatrudnionych do emerytów za 10, 20, czy 30 lat. Przypomnijmy że, będą o niej decydować (po stronie liczby pracujących) m.in. takie zjawiska jak wysokość zarobków (wyższe zarobki, mniejsza skłonność do emigracji i większa możliwość „ściągania" zasobów pracy z zagranicy), starzenie się społeczeństwa (więcej osób starszych, w efekcie więcej pobierających świadczenia, między innymi w efekcie wydłużania się długości życia), wciąż za niska aktywność zawodowa osób 50+, otwartość kraju na emigrację z zewnątrz, czy w końcu liczba urodzeń, których poziom pozwoli odtworzyć potencjał osobowy kraju. Wiele z tych parametrów wywołuje obawy o przyszłość, np. niskie wskaźniki dzietności. Obecnie to ok. 1,3 dziecka na rodzinę (powinno być minimum 2), blisko dwa razy mniej niż w 1980 roku. Idąc dalej – liczba emigrantów przybywających do Polski. Nawet jeżeli ich liczba rośnie (trudno ocenić do jakiego poziomu, statystyka tutaj zdecydowanie nie uwzględnia wszystkich przybywających do kraju) to wciąż skalę tego zjawiska trudno uznać za istotną z punktu widzenia przyszłych potrzeb. Co więcej skala przyjazdów do Polski jeszcze długo nie zdoła zrekompensować „ubytku" spowodowanego emigracją do Wielkiej Brytanii, Irlandii i innych krajów UE.
Na bazie wszystkich tych danych można sformułować raczej oczywisty wniosek – nie chcąc wydłużać wieku emerytalnego, a przy tym chcąc zachować obecną wysokość emerytur (oraz koszty dla budżetu) to albo podniesione zostaną składki lub podatki (więcej wpływów do systemu), albo uzupełnimy nadwyżkę z oszczędności (więcej będziemy oszczędzać w trakcie kariery zawodowej), albo obetniemy inne wydatki finansowane ze środków publicznych. Oczywiście możemy również sfinansować te dodatkowe koszty zwiększając deficyt budżetu, ale niewielu znajdziemy dzisiaj świadomych zwolenników takiego rozwiązania. Przykład Grecji jest tutaj na tyle wymowny, że chętnych do zadłużenia państwa nie jest na szczęście zbyt wielu.