W głośnym raporcie sprzed kilku lat magazyn „Harvard Business Review" oceniał, że aż 70–90 proc. transakcji kończy się niepowodzeniem, nie spełniając pokładanych w nich nadziei. Bardziej precyzyjnie określił to Robert W. Holthausen, profesor amerykańskiego Wharton University, przypominając, że 83 proc. M&A nie tworzy nowej wartości firmy, z czego połowa ją obniża.
Te mało optymistyczne analizy nie miały jednak większego wpływu na globalny rynek fuzji i przejęć – jeśli już, to doprowadziły do rozkwitu firm HR specjalizujących się w procesach zmian w firmach (według jednej z analiz problemy z integracją odmiennych kultur łączących się firm stoją za porażką 30 proc. M&A). Fuzje i przejęcia to nieodłączna część gospodarki rynkowej i ambicji firm, by rosnąć szybciej niż konkurencja. To także łakomy kąsek dla funduszy, firm prawniczych, doradczych i banków inwestycyjnych. Nieco inaczej wygląda ten kąsek z perspektywy kontrahentów i pracowników łączących się czy przejmowanych firm. Czeka ich okres niepewności, a potem zmiany, które dla sporej części mogą być mało przyjemne.
Wiele wskazuje na to, że i w 2016 r., i w kilku najbliższych latach takich zmian – atrakcyjnych dla jednych, trudnych dla innych – będzie w polskim biznesie sporo. Sprzyja im bowiem demografia. Coraz więcej przedsiębiorców, którzy założyli firmy w latach 80 i 90. XX w., przymierza się poważnie do sukcesji. A badania firm rodzinnych potwierdzają, że nie zawsze mogą liczyć na przekazanie biznesu w rodzinie. Pozostaje wprowadzenie firmy na giełdę (do czego nie zachęcają teraz wyceny spółek) albo sprzedaż inwestorowi – finansowemu lub branżowemu. Zwolennicy patriotyzmu gospodarczego mogą ubolewać, że w ten sposób część prężnych rodzimych biznesów trafi w „obce" ręce. Mogą się jednak pocieszyć, że rośnie grupa polskich firm, które stać na szybszy rozwój poprzez fuzje i przejęcia. I to nie tylko w kraju, ale i za granicą, gdzie to my zaczynamy być tym „obcym kapitałem" przejmującym rodzime biznesy.