To, że trwa wymiana szefów tych stref, to nic niezwykłego. Wymiana kadr, co prawda nie tak głęboko, jak jest to obecnie, nastąpiła również ponad osiem lat temu, kiedy do władzy doszły Platforma Obywatelska i Polskie Stronnictwo Ludowe. PSL wtedy pokochał inwestycje zagraniczne, obsadził przede wszystkim swoimi ludźmi zarządy stref, ostro wszedł także do Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych. Najwyższe stanowiska obejmowali wtedy ludzie niekoniecznie znający się na tym, co mieli robić.
I teraz historia się powtarza, tyle że rząd Prawa i Sprawiedliwości wysyła jak najgorsze sygnały do potencjalnych inwestorów i wymiata kadry z o wiele większym impetem. Pracę tracą fachowcy, którzy jeszcze do niedawna walczyli o nowe projekty, ba, naiwnie zapewniali o tym, że zmiana opcji rządzącej nie będzie miała wpływu na politykę gospodarczą państwa.
Wiadomo też, że dziś strefy jako jedyne dają szansę na jakiekolwiek wsparcie inwestorów. Jeszcze w styczniu w Tokio przedstawiciele największych polskich stref zabiegali o japońskie inwestycje. A że ten kraj ponad wszystko ceni sobie budowę zaufania opartego na kontaktach osobistych, to tokijską wyprawę wspieraną przez uczestniczącego w tej podróży wiceministra rozwoju Radosława Domagalskiego można uznać za niebyłą. Szkoda czasu, wysiłku i pieniędzy.
Rząd musi sobie odpowiedzieć na bardzo ważne pytania: czy chce inwestycji zagranicznych? Czy też ich nie chce, a rozwój kraju zamierza oprzeć na rodzimym kapitale, którego, jakkolwiek by liczyć, z pewnością nie wystarczy, nawet z optymistycznie ocenianym napływem środków unijnych. Bo najlepiej, żeby wszystko – pieniądze, technologie, rynki – było wyłącznie polskie. Tyle że w czasach otwartej gospodarki to polityka fatalna.