Rz: Jesteście dość nietypowym eksporterem?
Jerzy Żurakowski: Głównie eksportujemy szeroko pojęty inżyniering. Nasze systemy pracują w przemyśle motoryzacyjnym, cementowo-wapienniczym, energetycznym i paliwowym, a także w hutnictwie, branży meblowej, spożywczej i papierniczej. Instalujemy je i uruchamiamy w wielu krajach na liniach produkcyjnych, aż do osiągnięcia pełnej zdolności produkcyjnej.
A gdzie zaczęliście ekspansję zagraniczną?
We Włoszech. Działaliśmy w dużych włoskich firmach, jeżdżąc po świecie, np. do Chin i Indii, na uruchomienia linii produkcyjnych. Potem, kiedy Leszek Balcerowicz podniósł wartość złotego prawie sto razy, przestało się opłacać pracować długotrwale za granicą za pensję tylko mniej więcej dwa razy wyższą niż w kraju. Zaczęliśmy szukać pracy w Polsce i znaleźliśmy, np. w Fiacie, ale za granicą zdobywaliśmy kolejne części projektów: a to kawałek software'u, a to wycinek linii produkcyjnej. Tak znalazłem się np. w papierni w Tasmanii z firmą angielską. Byłem też na Tajwanie z maszyną papierniczą, którą notabene wyprodukowano w Polsce. Byliśmy dobrzy i z każdym projektem rosło zapotrzebowanie na nasze usługi. Zatrudnialiśmy kolejne osoby. Teraz działamy na zasadzie od projektu do wykonawstwa. Po boomie w motoryzacji to w niej głównie działamy. Jesteśmy już głównym dostawcą i zostaliśmy bezpośrednim partnerem BMW.
Działacie m.in. w USA i Chinach. Jak porówna pan te rynki?