Kilka miesięcy temu świat obiegła wiadomość, że w Stanach Zjednoczonych do pisania wiadomości wykorzystuje się roboty. Informacje były krótkie, bazowały na agencyjnych doniesieniach, dodatkowo zwalniały żywych dziennikarzy z konieczności zajmowania się drobnymi newsikami. Teoretycznie wszystko z korzyścią dla pracowników, branży i odbiorców.
Idzie nowe
Jednak takich informacji o przechodzeniu na automatyzm jest coraz więcej. Samochód niedługo poprowadzi się sam, komputerowy kucharz zaproponuje nam nowy przepis i zleci swojemu równie automatycznemu pomocnikowi np. filetowanie ryby. Wszystko szybciej, sprawniej, przy okazji ciszej i bez miejsca na błędy ludzkie. Jak się robot pomyli, to się zaktualizuje mu sterowniki, poprawi algorytm i kolejny raz taki sam błąd się nie przydarzy. Co najwyżej inny, ale wtedy znowu wprowadzi się usprawnienia.
Teoretycznie można zacząć się bać o własne miejsca pracy, armia robotów czeka w kolejce, kiedy będzie mogła nas z pracy wyrzucić. Tych robotów może jeszcze nawet nie być w planach, ale szybko powstaną na deskach kreślarskich swoich twórców i opuszczą linie produkcyjne, by działać. Japończycy pracują nad coraz bardziej doskonałym robotem-nianią, który będzie w stanie zaopiekować się dziećmi i osobami starszymi. Maszyna ma umieć czytać ludzkie emocje i uczyć się je wyrażać na własnej, coraz bardziej zdolnej do tego, twarzy.
We wrześniu ubiegłego roku ukazał się raport, który wziął pod lupę możliwości automatyzacji miejsc pracy. Powstał w Wielkiej Brytanii, we współpracy z wydziałami uniwersytetu w Oxford. Przebadano 702 rozmaite zawody z rynku amerykańskiego, by dojść do wniosku, że aż 47 proc. całego rynku pracy w Stanach Zjednoczonych jest zagrożonych przejęciem przez roboty. W sumie już teraz można rezygnować z obsadzania ludźmi takich stanowisk jak kasjer, telemarketer czy sprzedawca.