Rewelacje Edwarda Snowdena dotyczące inwigilacji użytkowników Internetu mają co najmniej jeden dobry skutek dla posiadaczy elektronicznych gadżetów. Zwróciły uwagę na to, jak łatwo zbierać i analizować nasze dane „wyciekające" z sieci społecznościowych, e-maili, komunikatorów czy smartfonów. Zapisywane są nasze listy, wiadomości SMS oraz szczegóły połączeń głosowych.
Po ujawnieniu skali nadużyć waszyngtońska administracja obiecała przyjrzeć się zasadom funkcjonowania systemu gromadzenia danych. Czy to zmienia naszą sytuację? Nie, bo Amerykanie z NSA (Agencji Bezpieczeństwa Narodowego) co najwyżej ograniczą podglądanie własnych obywateli. Nami nikt się nie przejmuje, bo szpiegowania obywateli innych państw amerykańskie prawo nie zabrania. Musimy bronić się sami. Nawet jeżeli nie jesteśmy w stanie całkowicie uniemożliwić zbierania o nas informacji i podsłuchiwania naszych rozmów, to można ten proceder utrudnić.
Przy okazji zabezpieczania smartfonów i tabletów przed wścibską NSA chronimy się również przed włamywaczami. Zmniejszamy w ten sposób ryzyko, że nasze prywatne dane – kontakty, wiadomości, zdjęcia – wpadną w ręce przestępców. Nawet jeżeli dobiorą się do informacji w pamięci urządzenia, nic im to nie da – stosowane nawet w prostych urządzenia szyfrowanie oprze się hakerom.
Boom dzięki szpiegom
Na razie na kompromitujących informacjach o działalności NSA korzystają firmy produkujące różnego rodzaju systemy chroniące dane i prywatność. Zainteresowanie takim oprogramowaniem i sprzętem gwałtownie wzrosło, gdy okazało się, że nasi sojusznicy zza oceanu podsłuchują przywódców zaprzyjaźnionych państw – np. kanclerz Niemiec Angelę Merkel.
Według danych firmy Infonetics rynek oprogramowania chroniącego informacje w 2013 roku wzrósł o niemal 40 proc. – do 1,3 mld dolarów. W 2017 roku ma już sięgnąć 3 miliardów dolarów.