Inwestorzy nie chcą sadzić drzew, bo im się to zwyczajnie nie opłaca. Zmieniły się przepisy i teraz opłaty za wycinkę są bardzo niskie. Miasta biją więc na alarm: za kilka lat polskie aglomeracje mogą być betonową pustynią.
– Jedna z ostatnich nowelizacji ustawy o ochronie przyrody bardzo obniżyła wysokość opłat pobieranych za wydanie zezwoleń na wycinkę drzew – mówi Ewa Olszowska-Dej, dyrektor Wydziału Kształtowania Środowiska w Urzędzie Miasta w Krakowie.
Jeszcze dwa lata temu za wycięcie buka o obwodzie pnia 150 cm inwestor musiał zapłacił ok. 17,8 tys. zł, brzozy 8,2 tys. zł, a kasztanowca zwyczajnego 3,5 tys. zł. Rok temu w tych trzech wypadkach było to 75 tys. zł. Obecnie opłata za buk o obwodzie pnia 150 cm wynosi zaś 10,5 tys. zł, brzozy 4,5 tys. zł, a kasztanowca zwyczajnego ok. 2,2 tys. zł.
– W zezwoleniu na wycinkę możemy zaproponować inwestorowi nasadzenie nowych drzew w zamian za te, które planuje wyciąć. Problem jednak w tym, że wartość sadzonek musi odpowiadać wysokości naliczonej opłaty. Często więc liczba drzew, które ma posadzić wycinający, nie jest duża i są to małe patyczki mało szlachetnych gatunków, a nie dorodne sadzonki – wyjaśnia dyrektor Olszowska-Dej.
Inwestorzy są jednak innego zdania. – Wcześniejsza wysokość opłat za wycinkę była grubą przesadą. W zeszłym roku, kiedy weszło w życie lex Szyszko, kwoty były po prostu astronomiczne. Teraz mamy powrót do normalności – uważa Konrad Płochocki, dyrektor generalny Polskiego Związku Firm Deweloperskich. – To prawda, że jeżeli inwestor ma do wyboru zapłacić kilka tysięcy opłaty czy posadzić sadzonkę, to woli zapłacić. Z nasadzeniami wiąże się duże ryzyko. Trzeba czekać trzy lata i jeżeli sadzonki się nie przyjmą – znowu wydawać kilka tysięcy złotych na sadzonki lub opłatę. To już lepiej raz zapłacić – dodaje. Praktyka ta dotyczy dużych inwestycji. Natomiast deweloperom mieszkaniowym sadzenie drzew się opłaca. – Kupujący wolą, by wokół bloku było zielono – tłumaczy dyrektor Płochocki.