Rozglądali się, jak im idzie robota, jak są ubrani (murarze pracujący w klapkach nie byli brani pod uwagę), jak szanują powierzone materiały. Wreszcie pojawił się właściciel firmy wykonawczej. Profesjonalnie opowiadał o technologii budowy, harmonogramie prac. Oczywiście wpłaty były uzależnione od postępu robót.
Wydawało się, że nie pozostaje nic innego, jak podpisać umowę o budowę domu. Okazało się jednak, że wykonawca ma kilku inwestorów w kolejce, więc najbliższy wolny termin to czerwiec przyszłego roku. L. byli nawet skłonni zaakceptować, że prace rozpoczną się dopiero za rok, latem, choć wcześniej liczyli, iż ruszą wczesną wiosną.
Pojawił się jednak poważniejszy problem: wykonawca żądał 10 proc. wartości prac przy podpisaniu umowy, za co gwarantował jedynie tyle, że będzie dyspozycyjny dla L. w wyznaczonym terminie.
Nie gwarantował ceny ani nie potrafił określić, o jakie wskaźniki będzie waloryzował stawki za materiały czy robociznę. Uprzedził jednak, że „materiały to na pewno pójdą w górę co najmniej o 20 proc., bo tak jest co rok”, na co L. powinni się przygotować.
Państwo L. zaczęli wątpić w uczciwość wykonawcy, tym bardziej że sam miał kupować materiały. Poza tym jak mieli się starać przy takiej niepewności o kredyt? W jakiej wysokości? Ciekawe, czy wykonawca ma o sobie tak dobre zdanie (bo np. zna się na robocie), więc wierzy, że klienci i tak ustawią się w kolejce? Czy też jest po prostu przebiegły?