Te dwa przedstawienia są jak awers i rewers monety, dopiero poznawszy oba, możemy zrozumieć, czym jest dzisiaj musical. Że nie ogranicza się do widowisk z oszałamiającymi efektami i przebojowymi piosenkami, ale operując słowem i muzyką, potrafi pokazać nawet najbardziej prywatne ludzkie problemy.
Twórcą „tik... tik... BUM” jest Jonathan Larson, jeden z najwybitniejszych i najbardziej tragicznych postaci musicalu z końca XX wieku. To autor „Rent”, hitu święcącego od trzech dekad triumfy na scenach świata, a inspirowane „Cyganerią” Pucciniego.
Czytaj więcej
Młodzież z pokolenia telewizyjnego „Idola” potwierdza talent w tym spektaklu. Ale „Rent” jest dla nich muzyczną zabawą bez głębszych treści, mimo że utwór Larsona opowiada o trudnych dylematach współczesnych artystów
Larson zmarł w wieku 36 lat tuż przed premierą „Rent”, opowieści o nowojorskiej bohemie marzącej o sławie, a zmagającej się z biedą i AIDS. Nie doczekał upragnionego sukcesu, o który tak zabiegał, o czym opowiada autobiograficzny „tik.. tik... BUM”.
To właściwie musicalowy monodram, bo choć rozpisany na trójkę wykonawców, najważniejszy jest John, alter ego Larsona. Dobiega trzydziestki, rozsypuje mu się związek z dziewczyną, psują kontakty z najbliższym przyjacielem, któremu zarzuca, że sprzedał się korporacji. John kończy pracę nad musicalem, traktując to jako ostatnią szansę na to, by został artystycznie doceniony.