Takie właśnie jest „Piekło, niebo” niemieckiego grafika Arne Bellstorfa (ur. 1979).
„Piekło, niebo” to dziecięca gra w klasy. A Christoph, bohater opowiastki, wyrósł już z tego typu rozrywek, choć nie bardzo wie, czym je zastąpić. Typowy skonfliktowany ze światem ma-łolat. Ma dużo czasu i żadnych zainteresowań. Garbi się, obija i smęci. Całe wakacje spędza w domu, z matką. Ona zaś także nie potrafi uporządkować swego emocjonalnego życia ani dojść do porozumienia z synem. Pozostawia go właściwie samopas, ograniczając się do smażenia naleśników i innych dań, za którymi Christoph nie przepada. Ale matkę lubi, chyba nawet kocha. Tym bardziej czuje się zraniony, gdy ta nie przyznaje się, że znów próbowała dojść do porozumienia z eksmężem.
Balsamem na zbolałą duszę chłopaka staje się spotkanie z Miriam, mniej więcej równolatką. Zaczyna ich łączyć coś na kształt uczucia. Dochodzą nawet nieśmiałe próby seksu.
Autor „Piekła, nieba” kapitalnie charakteryzuje postaci. Nie używa barw, ogranicza się do czerni, bieli, szarości. Jego ludziki są nieforemne, jakby bezkostne. Przywodzą na myśl lalki szmacianki. Stylizacja podkreśla ich cechy charakterystyczne. Brak wśród nich indywidualności; nie ma talentów ani osobników wysportowanych, żadnych Supermanów. Idealnie przystają do miasteczka, w którym przyszło im bytować – do standardowych, brzydkich zabudowań, gdzie nie ma co liczyć na atrakcje. Nawet nie wiadomo, w jakim kraju ta miejscowość jest położona. Ot, gdzieś w globalnej wiosce.
Atutem tej beznadziei okazuje się… prawda. Pokazana bez lukru. Tak nudna, że aż ciekawa.