Miron Białoszewski tajny i jawny

Miron Białoszewski, kość z kości naszego pszenno-buraczanego narodu, najchętniej porozprawiałby o zębach, zadyszkach, słabnącym sercu.

Aktualizacja: 30.06.2012 01:00 Publikacja: 03.03.2012 00:01

Miron Białoszewski tajny i jawny

Foto: ROL

90 lat temu, 30 czerwca 1922 roku, urodził się Miron Białoszewski (zm. 1983). Tekst z archiwum dodatku "Rzecz o książkach"

Niczym w kolejce w przychodni lekarskiej, kiedyś mawiało się – „w ubezpieczalni". Kolejka długa, coraz ktoś próbuje ją ominąć, lekarz się grzebie, średnia wieku pod drzwiami – 75 lat. O czym tam mówić, jak nie o chorobach, lekarstwach, a choćby i o protezach nadających się jeszcze do reperacji bądź już nie. Może dlatego ten homoseksualista głównie otacza się starymi kobietami. I cóż z tego, że jego ekskochanek ma w tej materii niejakie wątpliwości:

„O wielu moich znajomych babach Leszek mówi:
– Przecież to są idiotki.
– Nie, tylko pół".

Czytaj na Empik.rp.pl

Po co więc zapisywać rozmowy z tymi półidiotkami? Z jakich powodów prowadzić 1000-stronicowy dziennik, w którym większość dialogów jest jakby żywcem wzięta z „ubezpieczalnianej" kolejki? A może te baby to wcale nie idiotki, przeciwnie – pełne są głębokiej, choć ukrytej mądrości?W Domu Pracy Twórczej w Oborach autor „Pamiętnika z powstania warszawskiego" dotknął istoty sprawy w rozmowie z Julią Hartwig:

„Pani Julia H.: – Powiedzieli (Artur Międzyrzecki i Julian Stryjkowski – przyp. K.M.): „Patrzcie, Białoszewski siedzi z dwiema starszymi paniami, na pewno się nudzi", a ja powiedziałam: „Odwrotnie".

– Tak, tak, ma pani rację, stare baby to może najciekawsze istoty na świecie. Mają co do opowiadania, przeżyły wiele, oglądały wiele na swoje konto, pochodzą z epoki przedtelewizyjnej".

Czasem te baby nie są jeszcze stare, starawe co najwyżej. I mądre, profesorki przecież. Nazwał je Białoszewski trzema swoimi Eumenidami. To Misia (Maria Janion), Maria Żmigrodzka i Małgorzata Baranowska. „Jak kogoś się chwycą, to nie zostawiają na nim suchej nitki", „te baby gadające różne rzeczy na siebie śnią mi się na zmianę po nocach w różnych surrealistycznych sytuacjach".

No jasne, jak baba obrabia dupę innej babie, bywa zabawnie. Czy babą się staje zapisujący ich słowa kronikarz naszego marnego wieku?

„Pani profesor Misia z Baranowską były na »Fedrze« Racine'a w przekładzie Międzyrzeckiego. Powiedziały, że chociaż Międzyrzecki źle pisał, to przekład zrobił ładnie. A pani Julia była na tej premierze w turbanie.

– Ona w ogóle ubiera się w takie różne turbany, ale okazało się, że ona ten turban wzięła od Kucówny, bo Kucówna na »Fedrze« właśnie wystąpiła w takim turbanie. Wydała się cała tajemnica.

– Nieraz ktoś tak wmówi w siebie, że jest poetką, z początku tak stara się do tego przypasować, a potem już w to wierzy".

Wolny poeta w łóżku

W 1959 roku zajmowane przez Mirona Białoszewskiego mieszkanie przy placu Dąbrowskiego w Warszawie nawiedzili Jean-Paul Sartre i Simone de Beauvoir. Sześć lat później w to samo miejsce trafił Allen Ginsberg. Ujrzeli to, co wszyscy – wolnego poetę leżącego w łóżku. Człowieka bez obowiązków, odkąd w 1951 r. wyrzucono go ze „Świata Młodych", z potrzebami egzystencjalnymi ograniczonymi do absolutnego, choć wymagającego minimum (papierosy, efedryna, muzyka klasyczna), bez rodziny w tradycyjnym znaczeniu tego słowa, za to z gronem akolitów, dla których nigdy nie będzie jednak osobą pierwszorzędną, zawsze drugorzędną, ważną, ale nie najważniejszą.

Tadeusz Sobolewski, depozytariusz „Dziennika", autor książki równolegle z „Dziennikiem" wydanej – „Miron człowiek" (Znak, Kraków 2012), nawiasem mówiąc daleko ciekawszej od samego „Dziennika" wytycza błyskotliwą parabolę wiodącą od Białoszewskiego i jego kręgu artystycznego z przełomu lat 40. i 50., czyli Lecha Emfazego Stefańskiego, Stanisława Swena Czachorowskiego, Bogusława Choińskiego (autora nie tylko sławnego swego czasu, wystawionego w Stodole musicalu „Król Ubu" według Alfreda Jarry'ego, ale i śpiewanych do dziś takich piosenek, jak „Alabama" czy „Na Francuskiej"), do ich amerykańskich rówieśników: Jacka Kerouaca, Williama S. Burroughsa i właśnie Allena  Ginsberga.

Tamci – czytamy – „w 1944 roku spotkali się na nowojorskiej avenue i obiecali sobie tworzyć sztukę dla własnej zabawy, bez żadnych ideowych czy estetycznych założeń, znosząc w kulturze przedział między tym, co prywatne, i tym, co publiczne. Ci z Kobyłki i Poznańskiej również dążyli do sztuki autonomicznej, a zarazem »sprawdzonej sobą«. W katalogu do wystawy Leszka Solińskiego Białoszewski dał celną definicję swojej sztuki: »Wydeptane. Wypatrzone. Doczute. Dowąchane (...) Stosunek do sztuki stały, profesjonalny – z innego wyboru – u mnie nie istnieje«. A poza tym, podobnie jak tamci nowojorczycy, ci z Poznańskiej i Kobyłki próbowali euforyzujących środków – w swojskim wydaniu". „Wszystko to – przypomina Sobolewski – działo się w epoce pokazowych procesów, kazamatów UB, planu 6-letniego, pieśni masowych, rytualnych pochodów, nakazowego socrealizmu i kultu Stalina, naśladującego formy religijne". Jak to było możliwe? Próbowałem znaleźć odpowiedź u samego Białoszewskiego, nie gdzie indziej tylko w „Dzienniku". Po coś go w końcu prowadził.

„Ostatnie lata – zapisuje w lipcu 1982 roku – wyjaśniły mi dobrą wiarę stalinowców. Mam obrzydzenie do wszelkiej ideologii.

Bohaterstwa-męczeństwa to przeważnie mieszanina namiętności, gry i ambicji. Widać to po ciągach audycji wieczornych. W sztuce też nie ma męczeństwa. Nie robi się sztuki dla męki, robi się ją, bo się chce, to namiętność. Socrealizm wymagał poświęceń od artystów. Też przesadzam. Wymagał zapału. I wielu wpadało w zapał, wmawiało w siebie zapał. Tylko że tam panował strach. Też przesadzam. Nie u wszystkich. Wielu do tej pory nie wie, o co chodzi złego w tamtym, tak im wtedy szło życie. Przykłady: Rysio Matuszewski, Jadwiga Stańczakowa. Tadzio i Ania dopiero w stanie wojennym poczuli smak możliwości obaw, rewizji. Woroszylski ma odwagę, bo wypłynął na stalinizmie, a zaczął być przeciw w okresach o wiele łagodniejszych".

A co robił sam Białoszewski? Do spółki z Wandą Chotomską pisuje wierszyki do „Świerszczyka", publikuje reportaże ze spółdzielni produkcyjnych, z Hanną Wolską popełnia sztukę „Stacja Przodownik wystawia premierę, czyli Balladyna pod semaforem" nagrodzoną – a jakże, szczęśliwie niewystawioną. W „Świecie Młodych" nie było im źle; Wanda Chotomska wspominała: „Chodziliśmy do prywatnych restauracji, gdzie podawano kuropatwy, jeździliśmy taksówkami". Urwało się, gdy Chotomskiej wypomniano niewłaściwe pochodzenie społeczne, a Białoszewskiego przyjaciel wplątał w aferę kryminalną, na owe czasy poważną, co gorzej, z ewidentnie homoseksualnym podtekstem, co było już absolutnie nie do wybaczenia. I tak w 1951 r. narodził się, zdaniem Artura Sandauera, Miron – poeta osobny.

Zastanawiam się, jak wytłumaczyć fanom amerykańskich beatników, że polscy rzekomi beatnicy dla chleba pisali takie wierszyki:

Mijały piękne lata
a przyjaźń ciągle trwała,
aż Iwan do Warszawy
Przyjechał budować Pałac.

Eros i sacrum

Sobolewski powiada, że pomysł na prowadzenie dziennika wziął się u Mirona z pragnienia pozbycia się skrupułów, tej nawet mimowolnej autocenzury, którą stosował w swoich książkach będących takim „Dziennikiem" właśnie. Dodajmy, autocenzury głównie obyczajowej. W nielicznych wierszach Białoszewskiego, jawnie erotycznych, nie znajdziemy spermy, po której ślizgają się buty poety odwiedzającego w Nowym Jorku kino porno.

W „Dzienniku" może sobie pisarz pozwolić wreszcie na otwartość, szczególnie widoczną we fragmentach amerykańskich. Jak żalił się tam: „Ludzie by mnie wpakowali w polskizmy, w biblioteki, literatury, malarstwo współczesne, a ja chcę życia ulicy, Ameryki, tej amerykańskiej". Co prawda lektura stosownych ustępów „Dziennika" podpowiada, że na tych pełnych życia ulicach poetę z Polski najbardziej interesowały kina i sklepy z pornografią. „Oczywiście – zauważał – pornografia na dłuższą metę nudzi, czy raczej nuży. Ale po przerwie znów zajmuje".

W PRL pornografia była trudno dostępna, nic dziwnego zatem, że budziła zainteresowanie. Gdy po powrocie do kraju poeta oczarowywał swojego partnera opowieściami o tym, jak w Nowym Jorku noszą się młodzi (w domyśle: młodzi homoseksualiści), ten wzdycha jedynie, bo „tu kłódki w uszach, a na rozporku sterczy krowi róg". Kiedy jednak Tadeusz Sobolewski utrzymuje, że „gdyby (poeta  – przyp. K.M.) mieszkał w Paryżu czy Nowym Jorku, nikt by nie pytał, z kim śpi, o której wstaje i jak się ubiera", to czuję w tym zdaniu poza oczywistą przyganą dla polskiego grajdołu jedynie chciejstwo. Bo, po pierwsze, ten liberalny Zachód nie pod każdym adresem jest tak samo tolerancyjny, po drugie zaś, w tej fatalnie katolickiej, obskuranckiej Polsce ten gejowski poeta dostał się, za przeproszeniem, do czytanek szkolnych. Czy tylko dlatego, że ze swoim homoseksualizmem Białoszewski nie obnosił się jak dzisiejsi zwolennicy „prawdziwie męskiej miłości" po Paradach Równości? I proszę nie pouczać piszącego te słowa, że w latach PRL o podobnych „paradach" nie mogło być mowy. Radość z tego rodzaju wolności wcale nie jest powszechna. W związku z czym nie sądzę, by twórczość Mirona Białoszewskiego tak bardzo straciła na tych niewielu zresztą skrupułach, które musiał brać pod uwagę w trakcie pisania.

Tadeusz Sobolewski wdaje się też w rozważania o tym, że Białoszewski, „nawet jeśli odczuwa coś w rodzaju grzechu – on, w dzieciństwie tak bardzo przywiązany do Kościoła – teraz ten »grzech« wybiera, przełamuje tabu. W jego snach łączą się często eros i sacrum". O snach w „Dzienniku" poety Mirona rzeczywiście znajdziemy wiele zapisków. Nie tylko u niego; tak się składa, że tam, gdzie tylko jest mowa o snach, śniący przyznają się często do koegzystencji w nich sfery erotycznej i sakralnej. Bierze się to, po prostu, z grzechu – niebranego w cudzysłów.

A czy poeta był bardzo przywiązany do Kościoła, czy tylko trochę? Był Kościołowi niechętny, to więcej niż pewne i dowodów na takie właśnie postawienie sprawy dostarczył w „Dzienniku" aż nadto. Swoją drogą przeczy samemu sobie, i to wielokrotnie. Z jednej strony nie może ukryć zniecierpliwienia, gdy jego żydowska przyjaciółka nie może opanować sztuki żegnania się krzyżem, z drugiej zaś strony podczas rejsu wokół Europy dziwi go zachowanie rodaków w kaplicy urządzonej w dolnej kajucie: „sala pełna ludzi, a to ci sami i te same, co wczoraj balowały, co żrą, popijają, dowcipkują i handlują, teraz chórem odmawiają i odśpiewują mszę. Umieją wszystko. Wiedzą, kiedy wstać, siąść". A co, lepiej, żeby nie wiedzieli?

Nie mogę jakoś doszukać się wyższości tych, którzy wiarę utracili bądź nabyli ją na czas jakiś (na przykład pontyfikatu Jana Pawła II, i to nie do końca), nad tymi, którzy wychowani w niej pozostają katolikami do końca swych dni.

Trzeba się nie dać

Publiczny obraz poety mocno został spaczony, głównie przez szkołę. To ona upowszechniła wizerunek Białoszewskiego – pustelnika, piewcę zwyczajności, prostaczka, świeckiego franciszkanina. Z takim portretem licowała skromność autorska. Tymczasem...  wyznawał: „Nudzi mnie poezja ostatecznie. Znoszę tylko swoje wiersze i cudze dawne".

W maju 1977 r. nie kryje rozczarowania z powodu odwołania jego wieczoru poetyckiego na Uniwersytecie Warszawskim. Miał akurat swego rodzaju konkurencję; w kościele św. Marcina trwała głodówka opozycjonistów w intencji uwolnienia więźniów politycznych. Skrupulatnie więc odnotowuje, że „Lu. zdziwił się, że to głodówka z wyznaczonym z góry terminem zakończenia", a rzeźbiarce Barbarze Zbrożynie wytyka, że niegdyś krzyczała: „Jestem komunistka!", a teraz protestujących ma za współczesnych świętych.

Uczestniczy w wyborach, dziwi się ludziom narzekającym np. na komunikację, bo ostatecznie „obijamy się razem od iluś lat po tej Warszawie o siebie, i co?", przekonuje – chyba sam siebie – że „nie możemy się przecież wyprzeć ani Związku Radzieckiego, ani Breżniewa, ani Lenina i »Międzynarodówki«. Możemy się boczyć, ale to jak w rodzinie. Dziwne. Przyznam, przykre. Jako forma. Tylko »Międzynarodówka« dobra".

Nic dziwnego, że sąsiad mający za sobą zesłanie w głąb Sowietów podpuszcza go niekiedy, sugerując na przykład:

„ – Może to jest jedyny ustrój, który daje spokój – krzywi się Olgierd. – Tyle że można w tym ustroju zgłupieć.

– A to trzeba się nie dać".

Nie daje się więc, kierując przesłankami, bo ja wiem... estetycznymi. O Breżniewie do powiedzenia ma głównie to, że jest podobny do małpy.

Pieniądze, gdy je wreszcie miał („W moim wieku nie wypada być biednym".), wydawał na płyty i prezenty, czasem mniej wartościowe, czasem bardziej. Uspokaja swoje sumienie, dochodząc do wniosku, że dla przyjaciół był nie najgorszy. To dzięki niemu Le. miał mieszkanie w Warszawie, załatwił mu też członkostwo w Polskim Związku Artystów Plastyków. A na co dzień? Przyjaciołom przynosi owoce lub ciastka, Jot. (Januszowi), którego regularnie wspiera finansowo, przywozi z Ameryki zegarek za 6 dolarów, ale lojalnie go informuje, że to badziewie. Gdy artystyczna para – Ada i Roman – prosi go o 1000 złotych niezbędne do spłacenia długu za mieszkanie, pomaga im, ale potem nachodzi o trzeciej rano, bo miał akurat ochotę poczytać im swoje wiersze. Zbudzeni w środku nocy musieli robić dobrą minę do złej gry. Za te 1000 złotych.

Na pozór dystansujący się od życia literackiego, skwapliwie odnotowuje niewątpliwą przykrość, jaką zrobił Miłoszowi, oceniając niektóre jego wiersze jako „esejowate". Z drugiej strony zapisuje krytyczną ocenę Miłosza, któremu nie podobała się dokonana przez Tadeusza Konwickiego ekranizacja jego „Doliny Issy": „ – To jest Weyssenhoff, nie „Dolina Issy"„.

W zawiasie społecznym

Jeden z ostatnich wpisów do „Dziennika" jest dwuwierszem nazwanym „Hasło dla siebie": „obejrzałeś kawał świata? to się z niego wyprowadzaj!"

W „Dzienniku" relacjonuje trzy wyprawy zagraniczne: dwie, poniekąd, służbowe – w sierpniu 1978 r. na Festiwal Poetycki do Strugi nad jeziorem Ohrid w Macedonii, jesienią 1982 r. do Stanów Zjednoczonych w związku z odbiorem Nagrody Fundacji A. Jurzykowskiego, oraz jedną prywatną – w styczniu 1979 r. na wycieczkę do Egiptu. Przed tym ostatnim wojażem Wigilię spędził u ciotki Sabiny, z nią i z mamą. „Powiedziałem im – czytamy – o wyjeździe do Egiptu. Ucieszyły się. Sabina wyznała, że miała trzy marzenia w życiu: jechać do Egiptu, mieć własny domek i być pochowana na Powązkach. Ja się roześmiałem.

– Zamiast ciebie ona ma domek – pokazałem na mamę – zamiast ciebie ja jadę do Egiptu, tylko zostało ci to miejsce na Powązkach.

– Nie – na to Sabina – zamieniłam się z twoim ojcem, on będzie na Powązkach, a ja na Bródnie, bo na Powązkach jest jedno miejsce, a na Bródnie są dwa, a ja przecież chcę razem z Julianem".

Przypadkowo napotkany znajomy cieszy się, że Mironowi powiodło się w życiu, że jest znany i uznawany. Dowiedział się o tym od poety.

Jot., który permanentnie ma kłopoty finansowe, okradają go przygodni partnerzy i nachodzi milicja, skarży się swemu – przynajmniej w jakiejś mierze – dobroczyńcy, że na komisariacie na Wilczej funkcjonariusze MO okradli go: z przydziałowej kiełbasy za 26 złotych i z 406 złotych, które dostał od sekretarki sejmowej. Pracuje bowiem na Wiejskiej. W domu też poniósł straty: złodzieje podający się za gazowników skradli mu gazomierz.

Ot, donosy rzeczywistości.

W tym wszystkim sytuuje się Miron, między Oborami a ulicą Karolkową, Nowym Jorkiem i Garwolinem, prowadzonym przez Artura Sandauera wieczorem autorskim a rozmowami o tym, czy UFO istnieje czy nie. Między czymś a czymś. Współczesną mu Chłodną, byle jaką, bez wyrazu, i dawną, której brakuje mu coraz bardziej. Cóż począć, w wierszu napisał przecież:

„Sklep. Przedtem tu był step.

Ale przed stepem to tu był sklep za sklepem sklep za sklepem".

W 1982 roku nie może się nadziwić, że sklepy zaczęły skupować towar od klientów. Nie mają czym handlować. Wcześniej, w samym środku karnawału „Solidarności", konstatuje: „Wielka anarchia jest w Polsce. W tej czeluści teraźniejszej nędzy ukazała się możliwość niepodległości z nędzą". Nie potrafi się tym zachwycić. I wpada w mentorski ton: „Młodzi bez doświadczenia myślą, że może się coś w ustroju zmienić zasadniczego. Nie wiedzą, że zmiany granic, ustroju odbywają się tylko przez piekło, wojnę. Drogo kosztują".

Cechuje go jakaś dziwna skrzętność, zapobiegliwość: „Wstąpiłem do Jota. Jego sublokator krawiec wyprasował mi i wycerował spodnie bardzo elegancko". A poza tym? Dziękuję, na razie wszyscy zdrowi, jedynie Roman przestrzega go przed nocnymi spacerami: „ – Do parku w nocy się nie chodzi, ciemno, usiądziesz na ławce, a tu leży trup". To demony odświętne. Codzienność jest inna: „Leszkowi zabrali spodnie, buty, okulary, trzy książki, w tym »Odmieńców« Janion. Ściągli z niego slipy, bo były z pawiem wyszytym czy wybitym. Gonił ich, ale co z tego. Chodził nago po krzakach. Doszedł do Cyganów. Cyganka dała mu majtki".

Taka to i warszawska demonologia. A miłość, a seks? Na przykład na klatce schodowej na MDM. Uprawiany przez sześćdziesięcioletniego poetę, który ponoć – czego doszukali się poloniści – szczególnie upodobał sobie piec i łyżkę durszlakową. A może jednak bardziej imponował mu osobnik tak hojnie wyposażony przez naturę, że sam sobie zrobić może minetę?

W innym miejscu „Dziennika" Białoszewski przyznaje: „Ale też ja jestem tak jakby poza nawiasem społecznym. Chciałem się poprawić: poza zawiasem. Ale nie, ja właśnie jestem w zawiasie społecznym".

„Dziennik" Mirona Białoszewskiego (Znak, Kraków 2012) jeszcze przed ukazaniem się książki reklamowany był jako wydarzenie literackie 2012 roku. Cała nadzieja w tym, że jeszcze przed nami pół roku.

Miron Białoszewski, „Tajny dziennik", Wydawnictwo Znak, Kraków, 2012

90 lat temu, 30 czerwca 1922 roku, urodził się Miron Białoszewski (zm. 1983). Tekst z archiwum dodatku "Rzecz o książkach"

Niczym w kolejce w przychodni lekarskiej, kiedyś mawiało się – „w ubezpieczalni". Kolejka długa, coraz ktoś próbuje ją ominąć, lekarz się grzebie, średnia wieku pod drzwiami – 75 lat. O czym tam mówić, jak nie o chorobach, lekarstwach, a choćby i o protezach nadających się jeszcze do reperacji bądź już nie. Może dlatego ten homoseksualista głównie otacza się starymi kobietami. I cóż z tego, że jego ekskochanek ma w tej materii niejakie wątpliwości:

Pozostało 97% artykułu
Literatura
Stanisław Tym był autorem „Rzeczpospolitej”
Literatura
Reiner Stach: Franz Kafka w kleszczach dwóch wojen
Literatura
XXXII Targi Książki Historycznej na Zamku Królewskim w Warszawie
Literatura
Nowy „Wiedźmin”. Herold chaosu już nadchodzi
Materiał Promocyjny
Jak budować współpracę między samorządem, biznesem i nauką?
Literatura
Patrycja Volny: jak bił, pił i molestował Jacek Kaczmarski