Powtarzał za Beckettem, że nie ma nic tak śmiesznego jak nieszczęście. A jednak po jego śmierci trudno się śmiać. Nieco łatwiej – czytając go oraz przypominając sobie to, co mówił i w jaki sposób.
I strasznie, i śmiesznie
Bywa, że spychano go w przestrzeń kawiarnianej anegdoty, poprzez którą pokazał siebie i Polskę XX wieku w autobiografii „Z głowy". To prawda: uwielbiał podglądać życie, świat, Polskę i Polaków, co pokazał już jako współscenarzysta filmu „Rejs" i jego uczestnik. Ale przecież nie kończyło się na krwistych i pieprznych anegdotach – wyrastały z nich felietony „Powrót hrabiego Monte Christo" czy opowiadania z tomu „Wirówka nonsensu".
Z polsko-rosyjsko-żydowskiej historii obserwowanej wśród bezdomnych i imigrantów w nowojorskim Tompkins Square Park zrobił współczesną, imigrancką wersję antycznej tragedii – „Antygonę w Nowym Jorku".
Ostrzej niż Gombrowicz uwalniał nas od polskiej megalomanii. Nie podzielał nadziei wielu rodaków, że nasz kraj jest pępkiem świata. „Nie mogę pisać dłużej o Polakach, bo mają żal, że ich źle przedstawiam. Mówią, że jak Francuz pisze o Francuzach, to przynajmniej są oni dobrze ubrani" – ironizował.
Ostatnio obserwował Polskę, demonstracje i kontrdemonstracje z perspektywy baru w warszawskim hotelu Bristol. W książce „Przyszłem", o tym, jak pisał scenariusz do filmu o Wałęsie Andrzeja Wajdy, poprzez przewodniczącego Solidarności sportretował polskie społeczeństwo, które idealizuje swoje bohaterstwo i moralną czystość, a jednocześnie uwielbia babrać się we własnych brudach.