Coetzeego nie da się lubić. Zero słabości, prawy do bólu. Nie pije, nie pali, nie je mięsa.
Znalazłam jednak mankament: nie akceptuje siebie. O tym traktuje wiele jego książek. Także, może nade wszystko, ostatnia proza. „Lato” zamyka autobiograficzną trylogię „Sceny z prowincjonalnego życia” (wydawnictwo Znak). W ostatnim tomie triady J.M. Coetzee dokonuje autoanalizy, wyprzedzając bieg historii. Mianowicie pisze z perspektywy pośmiertnej.
Fenomenalna rozgrywka psychologiczno-literacka. Z jednej strony – mistyfikacja, z drugiej – dramatyczne dociekanie prawdy o sobie.
Pomysł był taki: młody krytyk przeprowadza wywiady z ludźmi bliskimi „nieżyjącemu” nobliście. Nie ma wiele pracy: Coetzee, samotnik z natury, kontaktował się z nielicznymi, w sprawach zaś emocjonalnych w ogóle nie dawał sobie rady.
W ciągu dwóch lat, które upłynęły od śmierci pisarza, krytyk dociera do pięciu rozmówców. Cztery kobiety, z którymi coś Coetzeego łączyło, i jeden mężczyzna, uczelniany kompan, wystawiają bohaterowi beznadziejne świadectwo. Nieudacznik z wykrojoną empatią, pozbawiony umiejętności dawania i brania uczuć. Jakież znaczenie wobec nieudanego życia mają artystyczne osiągnięcia? Zrozumiałam, dlaczego pomimo literackiego sukcesu noblista nie poczuł się nigdy pieszczoszkiem losu. Był sam i nie potrafił tego przełamać.