Był doktorem nauk politycznych i zdolnym dowódcą, ale też gwałcicielem, opojem, a przede wszystkim sadystycznym mordercą. Wzbudzał przerażenie nawet w III Rzeszy, która, jak wiadomo, nie słynęła z przesadnego humanitaryzmu.
„Stosowane przez niego metody, godne wojny trzydziestoletniej, sprawiają, że zapewnienia administracji o woli współpracy z narodem białoruskim okazują się kłamliwe. Kiedy dokonuje masowych rozstrzeliwań lub pali żywcem kobiety i dzieci, wszystko to nie ma już nic wspólnego z ludzkim prowadzeniem wojny" – donoszono w raportach. Ale skargi kierowane do władz faszystowskich były bezskuteczne. Oskar Dirlewanger był degeneratem, ale degeneratem potrzebnym.
Pomysł był prosty. Atutem oddziałów partyzanckich jest znajomość terenu i umiejętność poruszania się w lesie. Najskuteczniej walczyć z nimi będą więc żołnierze znający las równie dobrze co kłusownicy. Z inicjatywy Dirlewangera – ochotnika I wojny światowej walczącego w wojnie domowej w Hiszpanii w słynnym legionie Condor, a w międzyczasie zaś skazywanego za radykalną działalność rasistowską i gwałt – z odsiadujących wyroki za kłusownictwo rekrutowano więc nową jednostkę. Z biegiem czasu uzupełniano ją o kryminalistów innych profesji, niekiedy upośledzonych psychicznie, tworząc w ten sposób nadzwyczaj skuteczną maszynę do zabijania, ale jednocześnie bandę psychopatów, która z wyjątkowym okrucieństwem pastwiła się nad ludnością cywilną.