Ludzie rodzili się i dorastali bez telewizora, w radiu leciały usia siusia obertasy i wszyscyśmy nosili takie same pepegi. Na tym monochromatycznym, zgrzebnym tle każdy przedmiot, obraz, kolor spoza standardu przykuwał wzrok i koncentrował na sobie uwagę. Wystarczyło przynieść do szkoły pojemniczek z francuskimi mydlinami, z których powstawały kolorowe bańki w rozmiarze XXL, aby przez dwa dni cieszyć się powszechną zazdrością. Gumka myszka w kształcie psa Pluto byle kopciucha zamieniała w księżniczkę. Kolekcja etykiet zapałczanych starczała nam za Luwr i MoMA.
Gomułkowska asceza sprawiła, że nieliczne obrazy, jakie pojawiały się w naszym życiu, studiowane były zachłannie i po wielekroć. Pamiętam każdy detal groszowej reprodukcji, która wisiała w mieszkaniu naszych sąsiadów, państwa Kowalików. Na długo przedtem, zanim dowiedziałam się, że to obraz Witolda Wojtkiewicza „Porwanie królewny”, jego magiczna siła zahipnotyzowała mnie na amen. Każda wizyta u sąsiadów zaczynała się seansem gapienia się na obrazek. Odtąd wszędzie targam ze sobą zakorzeniony w wyobraźni wizerunek bladego chłopca na łaciatym kucyku trzymającego w ramionach królewnę – lalę.
W naszym domu był tylko jeden album o sztuce – pierwszy powojenny, wydany w roku 1950 pod redakcją profesora Zachwatowicza – „Pięćset lat malarstwa polskiego”. Zgrzebny, czarno-biały, studiowany ciągle od nowa przeze mnie i siostrę – entuzjastki sztuki w wieku przedszkolnym. Pośród ułożonych chronologicznie reprodukcji była jedna przedstawiająca „Rzeź niewiniątek” – wstrząsający średniowieczny komiks pełen odrąbanych głów i kończyn. Kartkowałyśmy ten album bezustannie, za każdym razem starannie omijając tę jedną reprodukcję, która budziła w nas podziw i grozę. Omijając-zaglądając-omijając-zaglądając... Nasz lęk i fascynacja musiały być tylko słabym echem lęku i fascynacji ludzi średniowiecza, którzy pielgrzymowali do obrazów. Zagadkowa moc sztuki, tajemniczy dar rozdzielany niesprawiedliwie, bo nielicznym – objawił się nam za pośrednictwem skromnych reprodukcji marnej jakości. Zgoła inne emocje budziły w nas dwie książki z ilustracjami Mai Berezowskiej – tom wierszy miłosnych i „Fraszki polskie”. Ozdobione zmysłowymi wizerunkami kobiet o piersiach krągłych jak pomarańcze i mężczyzn – efebów, wydawały nam się czystą pornografią. Oglądałyśmy te bezeceństwa z płonącymi uszami, pod nieobecność rodziców. Dziś ich erotyka wydaje się niewinna – elegancki, wyrafinowany ornament splątanych rąk i nóg.
Tak więc moja inicjacja do świata ważnych obrazów to nie „Miś” i „Płomyczek” (te przyszły później), tylko dziwny koktajl silnych emocji przyspawanych do sugestywnych obrazów – artefaktów. Emocji skrywanych, w przekonaniu dorosłych nie-dla-dzieci przeznaczonych.
Wybór dziecka jest arbitralny i spontaniczny. Nie warto pytać siedmiolatka, co ładne, co brzydkie. Gdyby przed laty kazano mi wybierać między Bambim a Nikiforem, jelonek wygrałby bezapelacyjnie. Ale to nie Disney ma władzę nad moją wyobraźnią. Rządzą inne obrazy. I to one są ważne. Nie płowieją, nie blakną.