Przyznam się, że dietetyka zawsze wprawia mnie w depresję, tak jak myśl, że nie powinnam zjeść tego czy owego albo że powinnam zjeść więcej tego, czego nie lubię. Okazjonalnie się poświęcam, myśląc cały czas, że to, czego naprawdę nie lubię, jest zdrowe i dobrze mi robi. Ba, nawet więcej. Dzięki temu będę żyła długo i szczęśliwie, wyglądając jak nastolatka.
A teraz dowiaduję się, że nic z tego. Jak będę już za stara, żeby mi coś mogło pomóc, świat dietetyki opanuje tajniki nutrigenomiki (związki istniejące pomiędzy czynnikami genetycznymi i składnikami pożywienia) i każda osoba na tym świecie będzie miała możliwość określenia w sposób absolutnie indywidualny, co i ile może zjeść, żeby zapobiegać chorobom i, powtarzam, żyć długo i szczęśliwie.
Na razie jednak nie doszliśmy do tego, wręcz przeciwnie. Wygląda na to, że naukowcy z całego świata odnoszą się coraz bardziej sceptycznie do niektórych kanonów zdrowego jedzenia, jak na przykład produkty ekologiczne.
Z badań bowiem wynika, że żywność ekologiczna jest znacznie częściej skażona bakteriami niż ta nieekologiczna.
Co więc należy kupować? Czy moje starania, na przykład o kupowanie jajek kategorii O – od „szczęśliwych” kur, są bez sensu, bo jeżeli mam jakąś chorobę w genach, to i tak nic mi nie pomoże? Uporczywie w takich sytuacjach wracam do sprawy czystego smaku: przyjemności, która wynika z konsumowania czegoś naprawdę smacznego, dającego rozkosz zmysłów i radość serca. Czy naukowcy będą mogli kiedyś badać także poziom zadowolenia po każdym posiłku? Mam nadzieję, że tak. Może wtedy okaże się, że właśnie ta radość ma dobroczynny wpływ na cały organizm i pozwala, może nie tyle żyć dłużej i bez jakiegoś choróbska, ile sprawia, że umiera się z błogim uśmiechem na twarzy.