Manu Chao znany ze studyjnych albumów i Manu Chao na scenie to dwaj różni wykonawcy. Pierwszy umiejętnie łączy reggae z rytmami latynoamerykańskimi, drugi doprawia ten muzyczny koktajl ostrym gitarowym graniem. Mieszanka jest piorunująca.
Jego płyty bywają do siebie podobne – nie waha się powtarzać niektórych tematów czy wielokrotnie stosować sprawdzonych efektów. Ale żaden występ Manu nie jest taki sam jak poprzedni. Interpretacje wpisują się w nastrój wieczoru. Mogliśmy się o tym przekonać podczas wtorkowego koncertu na Wyspie Piaskowej we Wrocławiu, chyba najlepszego z trzech, jakie artysta dał dotąd w Polsce. Na scenę wszedł tuż po 21.30. Porwał wszystkich żywiołowymi utworami, jak „Que Paso, Que Paso”, a potem nie pozwolił już opaść emocjom.
Manu Chao upomina się o ofiary przemocy w różnych częściach świata
„Merry Blues” poświęcony Bobowi Marleyowi, jednemu z mistrzów Manu Chao, zabrzmiał zupełnie inaczej niż na krążku „Proxima Estacion Esperanza”. Zespół grał ostro, dynamicznie, z punkrockową pasją. W szybszej wersji usłyszeliśmy również „Rainin’ in Paradize” – największy przebój z ostatniego albumu „La Radiolina”. Manu dał wyraz swym alterglobalistycznym sympatiom. Wykrzyczał sprzeciw wobec deptania praw człowieka w Zairze, Kongu i Palestynie. Na listę miejsc, gdzie wciąż nie sposób normalnie żyć, wpisał – obok Bagdadu – Czeczenię, co od razu dostrzegła publiczność.
Entuzjastycznie przyjęto song „Mr Bobby”, w którym marzenie o sprawiedliwszym świecie zostaje skonfrontowane z doświadczeniem szaleństwa ogarniającego naszą cywilizację. Manu Chao upomina się o ofiary przemocy w różnych częściach świata, zwraca uwagę na tragedię najbiedniejszych regionów Afryki. Krytykuje prezydenta Busha i „dziki kapitalizm” – bierze udział w protestach towarzyszących szczytom G8, opowiada się za opodatkowaniem operacji giełdowych. Nie tylko w sensie artystycznym, ale światopoglądowym nawiązuje do dzieła swego przyjaciela Joego Strummera, lidera legendarnej formacji The Clash.