Meksykanie oszaleli na punkcie Salmy Hayek, gdy zobaczyli ją w serialu „Nuevo Amancer” (1989). A gdy wystąpiła w operze mydlanej „Teresa”, zakochała się w niej cała Ameryka Południowa. Dla Latynosów urodzona w 1966 roku Salma była panienką z dobrego domu. Dziewczyną piękną, skromną i cnotliwą. Nic dziwnego. Hayek wychowała się w domu, w którym panowały konserwatywne zasady.
Ojciec – libański biznesmen – dbał o właściwe prowadzenie się córki. Nakłonił ją do studiowania stosunków międzynarodowych, a plany na temat kariery aktorskiej stanowczo odrzucał. Mimo to Hayek brała lekcje aktorstwa po nocach, dzięki którym była coraz bliżej realizacji największych marzeń. Dlatego po sukcesach w telenowelach spakowała walizki. Meksyk był już dla niej za mały.
Ruszyła do Ameryki. Zaczynała od zera. Mozolnie uczyła się języka, walczyła o zieloną kartę. Chciała grać na dużym ekranie, a tymczasem znowu wylądowała w telewizji. – Było ciężko – mówiła. – Ludzie patrzyli na mnie i pytali: co to za skaczące ziarenko fasoli z Meksyku?
Przełom nastąpił, gdy spotkała Roberta Rodrigueza. Najpierw obsadził ją w „Roadracers”, a później zaproponował rolę u boku Antonia Banderasa w „Desperado” (1995) – remake’u „El Mariachi”. Jako seksowna bibliotekarka, która romansuje z przystojnym killerem, podbiła Hollywood. Nazywano ją latynoską seksbombą. A wizerunek wzmocnił jeszcze namiętny taniec, który wykonała w jednej ze scen w „Od zmierzchu do świtu” Roberta Rodrigueza i Quentina Tarantino.
Ale Hayek miała większe ambicje. Nie chciała, by przypięto jej etykietkę filmowego kociaka. Odrzuciła kilka ról w superprodukcjach i wybrała skromną komedię romantyczną „Polubić czy poślubić” (1997). Nakłoniła producentów, by pokazali społeczność meksykańską w innym świetle niż to się w Hollywood przyjęło. Zamiast agresywnych, uzbrojonych po zęby Latynosów widzowie zobaczyli ludzi, dla których najważniejsza jest tradycja i więzy rodzinne.