Świeża kobra po wietnamsku

Bijące serce węża, surowe macki ośmiornicy, sfermentowana potrawka z kapusty i krewetek – podróżując po Azji, próbowałem egzotycznych potraw, których istnienia nie podejrzewałem

Aktualizacja: 07.05.2010 02:20 Publikacja: 07.05.2010 02:06

Świeża kobra po wietnamsku

Foto: Rzeczpospolita, Tomasz Michniewicz

Red

Zaczęło się już ściemniać, gdy kierowca wysłużonego samochodu wysadził nas w Le Mat przed dość obskurnym budynkiem wyglądającym na magazyn i coś obwieścił, chyba że poczeka, aż będziemy wracać.

Weszliśmy do środka, rozglądając się niepewnie, bo wnętrze nijak nie przypominało restauracji. Śliskie kafelki, które wiele już widziały, jakieś kable, kraty i worki, kilka glinianych dzbanów i przywiązany sznurem pies, któremu nie chciało się nawet wstać.

[srodtytul]Uciekająca kobra[/srodtytul]

Stanęliśmy na środku. Po chwili wyszedł do nas młody chłopak, wycierając ręce w niegdyś biały fartuch. Po wietnamsku znaliśmy tylko kilka słów, które musiały wystarczyć w związku z brakiem zdolności językowych gospodarza. Po dłuższej chwili udało nam się wyjaśnić na migi, że przyszliśmy zobaczyć węże. Mężczyzna – nazwijmy go Nam, z braku porozumienia – poprowadził nas do worów ułożonych luzem na ziemi. Z bliska mogliśmy zobaczyć, że w workach leżą węże, w paskudnych kłębowiskach, wijące się jednostajnie powolnym ruchem.

Nam złapał jeden z worków, a uwięziony wąż rzucił się kilka razy wściekle. Chłopak rozwiązał sznurek i z kamienną twarzą wsadził do środka rękę. Chwilę później na podłogę wypadła z sykiem wężowa głowa, a za nią cała reszta czarnego cielska.

– Stary, to jest kobra – szepnąłem do mojego towarzysza Adama, gdy tylko zobaczyłem kształt łba.

Kobra wściekle rzuciła się w rękach Nama, rozkładając kaptur. Nam trzymał kobrę lewą ręką za ogon, a prawą w połowie długości ciała, czyli tak, jak nie powinien. W tej pozycji wąż mógł go łatwo ukąsić. Nam stosował jednak starą sztuczkę łapaczy kobr – potrząsał gadem.

Gdy potrząsa się kobrą, jej zmysł równowagi szwankuje i wąż nie wie, co się dzieje. Zamiast gryźć, opada na ziemię, potrzebuje chwili na dojście do siebie. Nam potrząsał kobrą, gdy tylko podnosiła głowę, szykując się do ataku.

Do czasu, gdy wąż wypadł mu z rąk i swobodnie pomknął pod ścianę. Nie muszę dodawać, że gdy tylko zobaczyliśmy, jak wąż opuszcza ręce łapacza, odruchowo cofnęliśmy się o dwa metry. Dokładnie tak, jak nie powinniśmy w tej sytuacji. Większość węży, w tym wszystkie kobry, reaguje na ruch. Bardzo słabo widzą i nie potrafią ocenić poprawnie odległości, jeśli obiekt się nie porusza. Dlatego próba ucieczki dostarcza im informacji potrzebnych do zaatakowania przeciwnika. Jeśli stoi się nieruchomo w miejscu, ma się większe szanse pozostania przy życiu.

Nam, niezrażony, po prostu ponownie złapał kobrę i trzymając ją kurczowo przy głowie, zaproponował:

– Siedemdziesiąt dolarów?

– Nic tańszego? – odparłem. Zresztą kobry są już na liście do objęcia ochroną, więc zjedzenie jednej z nich nie wchodziło w grę.

– Pięćdziesiąt. Ten mniejszy.

Nam wrzucił wciąż syczącą kobrę do worka i zawiązał go powrozem, po czym z dużym respektem z innej siatki wyciągnął półtorametrowego węża o jasnej, połyskującej skórze.

– Jadowity? – spytałem.

Nam wskazał znacząco swoją dłoń okrytą sporym opatrunkiem. Popatrzyliśmy po sobie, ważąc w myślach, czy cena jest warta przygody zjadania jadowitego węża.

– Chłopie, tu się nie ma nad czym zastanawiać – wiedziałem, że Adam długo czekał na ten moment.

– Za czterdzieści możemy spróbować – powiedziałem do Nama.

Jego matka, która pojawiła się w czasie rozmowy w kuchennych drzwiach, powiedziała coś po wietnamsku i Nam kiwnął głową, zgadzając się na naszą cenę.

Mało zachęcający parter w stylu magazynu nie zapowiadał tego, co zobaczyliśmy na piętrze. Na wyższym poziomie urządzona była restauracja. Trzy sale, całe wyłożone rzeźbionym, ciemnym drewnem, z masywnymi stołami, przy których mogło zasiąść pięćdziesiąt osób. Przestrzeń raczej się marnowała, ponieważ byliśmy jedynymi gośćmi.

[srodtytul]Smażona skóra, gotowane flaki[/srodtytul]

Usiedliśmy przy stole. Po minucie po schodach wszedł Nam z pomagierem, który przyniósł stalową tacę, komplet noży, szklany dzbanek i dwa kieliszki. Pomagier układał wszystko na podłodze, podczas gdy Nam trzymał mocno wijącego się węża. A potem jednym z noży rozpłatał go od głowy po ogon i wypruł z niego wnętrzności. Węże mają dwa serca, których zjedzenie, według mitologii wietnamskiej, poprawia sprawność seksualną. Każde z nich po chwili znalazło się w oddzielnym kieliszku i zostało zalane krwią węża zmieszaną z wódką ryżową. Serca biły jeszcze kilka dobrych minut, przepompowując trunek.

Podczas gdy my zbieraliśmy się na odwagę, by wlać w siebie napój, Nam dokończył formalności – wąż został pozbawiony głowy, a na koniec skóry. Ten widok odebrał nam apetyt. Jakby tego było mało, Namowi przy tej operacji odpadł opatrunek, ukazując pogryzioną dłoń, rozciętą chirurgicznym skalpelem. Żółknąca opuchlizna była przerażająca.

– Kiedy to się stało? – zapytaliśmy na migi.

– Tydzień temu – padła odpowiedź.

Nam następnie wrócił na dół, gdzie jego matka i siostra miały przyrządzić dla nas sześć dań. Zostaliśmy sami. Popatrzyliśmy po sobie.

– Będziesz to pił? – zapytał Adam.

– Nie ma mowy.

– Jesteś żałosny bardziej, niż myślałem – powiedział i jednym ruchem wlał sobie trunek do gardła. Skrzywił się tylko lekko, gdy drgające jeszcze serce przechodziło przez gardło, a potem popatrzył na mnie z wyższością.

Zanim zdążyłem usłyszeć jego drwiny, pomagier Nama pojawił się z przystawkami – smażoną na tłuszczu skórą węża i chrupkami z jego wnętrzności. Skóra smakowała fatalnie, ale prażynki, zwłaszcza oblane sosem sojowym, były wyborne. Po chwili pojawiła się zupa z wężowymi flakami i sajgonki z mięsem. Obrzydzenie podchodzące falami do gardła przeganiało radość z kulinarnego doświadczenia.

Po sajgonkach pojawiły się jeszcze jakieś dania, których nie zapamiętałem, bo serce bijące wciąż w drugim kieliszku nieco mnie rozpraszało.

Pomyślałem, że to najobrzydliwsze, co w życiu jadłem. Ale po chwili zastanowienia doszedłem jednak do innego wniosku.

[srodtytul]Metalowe pałeczki[/srodtytul]

Dwa lata wcześniej podczas pobytu na południu Korei Południowej przedziwnym zbiegiem okoliczności zostałem zaproszony przez burmistrza miasta Yeosu i jego trzech zastępców na obiad. Siedziałem w Korei od tygodnia. W tym czasie najadłem się może raz – jogurtami z supermarketu. Koreańska kuchnia ma to do siebie, że zazwyczaj przybysz z Europy nie potrafi rozpoznać, co je. Pytanie nie brzmi, czy to bakłażan, czy cukinia? Raczej – czy to mięso, czy warzywa?

Podstawą koreańskiej kuchni jest kimczi, sfermentowana potrawka z kapusty, chilli, imbiru i krewetek. Podawana do każdego dania, maskuje smak wszystkich pozostałych składników, skutkiem czego mięso może nie być mięsem, a świeże warzywa mogą nie być świeże. Dania w Korei podaje się na kilkunastu malutkich miseczkach, a zjada w określonym porządku. Raz wrzucając ryż do zupy, a innym razem polewając warzywa sosem. Raz wszystko po kolei, a jeszcze innym – w konkretnych zestawieniach. Wiele lat musiałoby upłynąć, bym to wszystko pojął. Niepokojem napełniało mnie więc, że oto zmierzam z wyfraczonymi urzędnikami do najlepszej restauracji w mieście, najwyraźniej reprezentując mój kraj w konkurencji, w której nie za bardzo czuję się na siłach.

To, że większość potraw była dla mnie nieprzełykalna, stanowiło tylko jeden z potencjalnych kłopotów. Drugim były cieniutkie metalowe pałeczki, którymi w Korei jada się posiłki. W standardowych drewnianych pałkach wszelkiego rodzaju czuję się już niemal ekspertem, ale śliskie stalowe sztućce stanowiły nowe wyzwanie.

Moja intuicja coś tam przebąkiwała, wzywając do rejterady. Czułem, że ma rację, wiedząc, jak gościnni są Koreańczycy, i jak lubią się chwalić lokalnymi specjałami.

A dumą południa Korei były owoce morza. Na surowo.

[srodtytul]Morskie specjały[/srodtytul]

W drzwiach restauracji przywitały nas kelnerki przyodziane w tradycyjne stroje. Kłaniając się w pas, zaprowadziły nas do oddzielnej sali, gdzie przygotowano stół. Najwłaściwszym słowem dla tego lokalu byłoby chyba ekskluzywny. To ten typ restauracji, w której jest więcej kelnerów niż gości, a rachunek opiewa na sumę, za którą można wygodnie żyć przez miesiąc.

Usiedliśmy na podłodze, przy tradycyjnym niskim stole, prowadząc jakąś grzecznościową rozmowę, aż burmistrz przerwał.

– Zamówiliśmy wszystko, co jest w menu, żebyś mógł docenić różnorodność koreańskiej kuchni – oznajmił teatralnym szeptem.

– Wspaniale – odparłem.

Przystawki dały mi pewną nadzieję. Idealnie ugotowane, pięknie podane, bardzo smaczne. Szkoda tylko, że nierozpoznawalne. Rozmawialiśmy też już trochę swobodniej, przynajmniej do czasu, gdy na stole pojawiła się ośmiornica pocięta elegancko na cienkie paski.

Burmistrz wziął pierwszy kęs i podał mi półmisek. Strategicznie wybrałem kawałek tułowia wyglądający na bardziej zdatny do przełknięcia niż długie macki z okrągłymi przyssawkami. Trudno powiedzieć, czy ośmiornica była surowa, lekko sparzona, czy odrobinę ugotowana. Smakowała jak surowa i tryskała sokiem. Do tego była twarda, a więc dała mi nad wyraz dużo czasu na zastanawianie się, co przeżuwam.

Po ośmiornicy pojawiły się kalmary zarówno gotowane, jak i surowe. Po nich kraby, którym należało odgryźć odwłok i wyssać z nich żółtą maź, spływającą później wolno do gardła. Następnie kilka gatunków ryb i konik morski. Potem gae-bool, morski robak na surowo. A potem już przestałem pytać.

Z czasem oficjalna atmosfera nieco się rozluźniła. Moi gospodarze zdjęli marynarki i poluzowali krawaty, a na twarzach zakwitły im rumieńce od wina malinowego. Burmistrz zapytał w pewnym momencie, co się jada w Polsce.

– Jak to co, smalec, kefir i kiszoną kapustę – odparłem.

Poproszony o wyjaśnienie, wytłumaczyłem, że kefir to zepsute mleko stojące kilka dni w cieple. Kapustę Koreańczycy znają i cenią, więc musiałem tylko objaśnić, że tłuczemy ją i zamykamy, by spokojnie fermentowała, a potem to nadgniłe warzywo jemy do kotletów. Następnie wspomniałem o płuckach, ozorkach, flakach, żołądkach i cynaderkach. Gdy tłumaczyłem różnicę między serwatką i maślanką, burmistrz uznał, że on by chyba tego jednak nie przełknął.

Gdy gospodarze poprosili o rachunek, uznałem, że mogę się przyznać, jak bardzo się cieszę, że nie musiałem zjeść macek ośmiornicy.

Natychmiast zamówili to danie jeszcze raz. Ośmiornica została przyrządzona i podana specjalnie dla mnie. Koreańczycy moją uwagę odebrali jako wyrzut.

[ramka][srodtytul]Michniewicz w Azji[/srodtytul]

Tomasz Michniewicz – dziennikarz, fotograf, podróżnik, redaktor naczelny serwisu www.koniecswiata.net. Autor programu podróżniczego „Trójka przekracza granice”, a wcześniej – pierwszego w Polsce backpackerskiego programu „Dziko i tanio” w Radiu Bis. Do najciekawszych doświadczeń zalicza obserwowanie w Katmandu demonstracji, które doprowadziły w 2008 r. do obalenia króla Gyanendry, spędzenie całego dnia w więzieniu o zaostrzonym rygorze w San Quentin (bez ochrony), wizyty w obozie nepalskich maoistów, bazie amerykańskich sił powietrznych oraz w laboratorium NASA.

W tych dniach wydawnictwo Otwarte wydało jego książkę „Samsara” – relację z ostatniej podróży po Azji. Opowiada ona o wszystkim, co dla Europejczyków w Azji dziwne i niezrozumiałe. Trasa podróży przebiegała przez Nepal, Indie, Wietnam, Laos, Tajlandię, Kambodżę, Malezję i Singapur. Opowieść powyższa pochodzi z książki. „Rzeczpospolita” patronuje jej wydaniu.[/ramka]

Zaczęło się już ściemniać, gdy kierowca wysłużonego samochodu wysadził nas w Le Mat przed dość obskurnym budynkiem wyglądającym na magazyn i coś obwieścił, chyba że poczeka, aż będziemy wracać.

Weszliśmy do środka, rozglądając się niepewnie, bo wnętrze nijak nie przypominało restauracji. Śliskie kafelki, które wiele już widziały, jakieś kable, kraty i worki, kilka glinianych dzbanów i przywiązany sznurem pies, któremu nie chciało się nawet wstać.

Pozostało 96% artykułu
Kultura
Arcydzieła z muzeum w Kijowie po raz pierwszy w Polsce
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Kultura
Podcast „Komisja Kultury”: Seriale roku, rok seriali
Kultura
Laury dla laureatek Nobla
Kultura
Nie żyje Stanisław Tym, świat bez niego będzie smutniejszy
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Kultura
Żegnają Stanisława Tyma. "Najlepszy prezes naszego klubu"