[srodtytul]Metalowe pałeczki[/srodtytul]
Dwa lata wcześniej podczas pobytu na południu Korei Południowej przedziwnym zbiegiem okoliczności zostałem zaproszony przez burmistrza miasta Yeosu i jego trzech zastępców na obiad. Siedziałem w Korei od tygodnia. W tym czasie najadłem się może raz – jogurtami z supermarketu. Koreańska kuchnia ma to do siebie, że zazwyczaj przybysz z Europy nie potrafi rozpoznać, co je. Pytanie nie brzmi, czy to bakłażan, czy cukinia? Raczej – czy to mięso, czy warzywa?
Podstawą koreańskiej kuchni jest kimczi, sfermentowana potrawka z kapusty, chilli, imbiru i krewetek. Podawana do każdego dania, maskuje smak wszystkich pozostałych składników, skutkiem czego mięso może nie być mięsem, a świeże warzywa mogą nie być świeże. Dania w Korei podaje się na kilkunastu malutkich miseczkach, a zjada w określonym porządku. Raz wrzucając ryż do zupy, a innym razem polewając warzywa sosem. Raz wszystko po kolei, a jeszcze innym – w konkretnych zestawieniach. Wiele lat musiałoby upłynąć, bym to wszystko pojął. Niepokojem napełniało mnie więc, że oto zmierzam z wyfraczonymi urzędnikami do najlepszej restauracji w mieście, najwyraźniej reprezentując mój kraj w konkurencji, w której nie za bardzo czuję się na siłach.
To, że większość potraw była dla mnie nieprzełykalna, stanowiło tylko jeden z potencjalnych kłopotów. Drugim były cieniutkie metalowe pałeczki, którymi w Korei jada się posiłki. W standardowych drewnianych pałkach wszelkiego rodzaju czuję się już niemal ekspertem, ale śliskie stalowe sztućce stanowiły nowe wyzwanie.
Moja intuicja coś tam przebąkiwała, wzywając do rejterady. Czułem, że ma rację, wiedząc, jak gościnni są Koreańczycy, i jak lubią się chwalić lokalnymi specjałami.
A dumą południa Korei były owoce morza. Na surowo.
[srodtytul]Morskie specjały[/srodtytul]
W drzwiach restauracji przywitały nas kelnerki przyodziane w tradycyjne stroje. Kłaniając się w pas, zaprowadziły nas do oddzielnej sali, gdzie przygotowano stół. Najwłaściwszym słowem dla tego lokalu byłoby chyba ekskluzywny. To ten typ restauracji, w której jest więcej kelnerów niż gości, a rachunek opiewa na sumę, za którą można wygodnie żyć przez miesiąc.
Usiedliśmy na podłodze, przy tradycyjnym niskim stole, prowadząc jakąś grzecznościową rozmowę, aż burmistrz przerwał.
– Zamówiliśmy wszystko, co jest w menu, żebyś mógł docenić różnorodność koreańskiej kuchni – oznajmił teatralnym szeptem.
– Wspaniale – odparłem.
Przystawki dały mi pewną nadzieję. Idealnie ugotowane, pięknie podane, bardzo smaczne. Szkoda tylko, że nierozpoznawalne. Rozmawialiśmy też już trochę swobodniej, przynajmniej do czasu, gdy na stole pojawiła się ośmiornica pocięta elegancko na cienkie paski.
Burmistrz wziął pierwszy kęs i podał mi półmisek. Strategicznie wybrałem kawałek tułowia wyglądający na bardziej zdatny do przełknięcia niż długie macki z okrągłymi przyssawkami. Trudno powiedzieć, czy ośmiornica była surowa, lekko sparzona, czy odrobinę ugotowana. Smakowała jak surowa i tryskała sokiem. Do tego była twarda, a więc dała mi nad wyraz dużo czasu na zastanawianie się, co przeżuwam.
Po ośmiornicy pojawiły się kalmary zarówno gotowane, jak i surowe. Po nich kraby, którym należało odgryźć odwłok i wyssać z nich żółtą maź, spływającą później wolno do gardła. Następnie kilka gatunków ryb i konik morski. Potem gae-bool, morski robak na surowo. A potem już przestałem pytać.
Z czasem oficjalna atmosfera nieco się rozluźniła. Moi gospodarze zdjęli marynarki i poluzowali krawaty, a na twarzach zakwitły im rumieńce od wina malinowego. Burmistrz zapytał w pewnym momencie, co się jada w Polsce.
– Jak to co, smalec, kefir i kiszoną kapustę – odparłem.
Poproszony o wyjaśnienie, wytłumaczyłem, że kefir to zepsute mleko stojące kilka dni w cieple. Kapustę Koreańczycy znają i cenią, więc musiałem tylko objaśnić, że tłuczemy ją i zamykamy, by spokojnie fermentowała, a potem to nadgniłe warzywo jemy do kotletów. Następnie wspomniałem o płuckach, ozorkach, flakach, żołądkach i cynaderkach. Gdy tłumaczyłem różnicę między serwatką i maślanką, burmistrz uznał, że on by chyba tego jednak nie przełknął.
Gdy gospodarze poprosili o rachunek, uznałem, że mogę się przyznać, jak bardzo się cieszę, że nie musiałem zjeść macek ośmiornicy.
Natychmiast zamówili to danie jeszcze raz. Ośmiornica została przyrządzona i podana specjalnie dla mnie. Koreańczycy moją uwagę odebrali jako wyrzut.
[ramka][srodtytul]Michniewicz w Azji[/srodtytul]
Tomasz Michniewicz – dziennikarz, fotograf, podróżnik, redaktor naczelny serwisu www.koniecswiata.net. Autor programu podróżniczego „Trójka przekracza granice”, a wcześniej – pierwszego w Polsce backpackerskiego programu „Dziko i tanio” w Radiu Bis. Do najciekawszych doświadczeń zalicza obserwowanie w Katmandu demonstracji, które doprowadziły w 2008 r. do obalenia króla Gyanendry, spędzenie całego dnia w więzieniu o zaostrzonym rygorze w San Quentin (bez ochrony), wizyty w obozie nepalskich maoistów, bazie amerykańskich sił powietrznych oraz w laboratorium NASA.
W tych dniach wydawnictwo Otwarte wydało jego książkę „Samsara” – relację z ostatniej podróży po Azji. Opowiada ona o wszystkim, co dla Europejczyków w Azji dziwne i niezrozumiałe. Trasa podróży przebiegała przez Nepal, Indie, Wietnam, Laos, Tajlandię, Kambodżę, Malezję i Singapur. Opowieść powyższa pochodzi z książki. „Rzeczpospolita” patronuje jej wydaniu.[/ramka]