Powody tak efektownego występu były przynajmniej dwa: nowy zespół złożony z młodych zdolnych muzyków i klubowa atmosfera. Jak podkreślił promotor Ery Jazzu Dionizy Piątkowski, jego cykl powrócił do źródeł, bo zaczynał od koncertów w klubach i małych salach.

W wypełnionym przez tłum wielbicieli funku klubie Palladium Marcus Miller poczuł się jak ryba w wodzie. Od pierwszego utworu narzucił tempo, które już po kilku minutach rozgrzało publiczność kołyszącą się do rytmu pulsującego niczym gorąca krew w żyłach.

Kiedy zaintonował kompozycję Milesa Davisa „Tutu”, sala powitała temat brawami. Miller wykorzystał chwytliwą melodię do długiego solowego popisu. Przyznam, że tak rozbudowanej, wielowątkowej solówki w jego wykonaniu nie słyszałem. Szarpał struny z maestrią, a że jest mistrzem stylu slapping, uderzał je kciukiem, a w finale popisu całymi dłońmi.

Najlepiej wypadł temat „Jean Pierre” Davisa ze słynnego albumu „We Want Miles”, na którym miłośnicy jazzu po raz pierwszy docenili grę Millera. Marcus nie tylko jest mistrzem porywającego do zabawy funku. W Palladium sięgnął również po klarnet basowy, grając liryczny temat. Kiedy przyłączył się do niego saksofonista Alex Han, utworzyli intrygujący, inspirujący się nawzajem duet. Co ciekawe, lepiej wypadł młody Han. Najbardziej zadziwiająca i ujmująca była ballada, bo te Marcus Miller wykonuje na gitarze basowej bardzo rzadko.

Bliski kontakt z artystą mającym słuchaczy na wyciągnięcie ręki dał ekspresyjny, pozostający na długo w pamięci koncert.