Zatłoczone ośrodki narciarskie pełne gwarnych knajpek na stoku i rozbawionych narciarzy coraz bardziej przypominają wesołe miasteczka. Nie należy więc się dziwić, że ambitniejsi fani białego szaleństwa wybierają jazdę poza trasami, z dala od wyciągów, w nietkniętym śniegu. Zostawiając za sobą zgiełk, mogą w pełni obcować z nietkniętą górską przyrodą i sprawdzić swoje umiejętności w trudnym terenie.
Freeride zyskiwał na popularności stopniowo. Lata 30. i 40. XX wieku to czasy pionierskich zjazdów kuluarami i żlebami w rejonie masywu Mont Blanc, w wykonaniu mieszkańców legendarnego Chamonix, takich jak Emille Allais i jego kompani. Lata 60. i 70. to okres rozwoju tzw. ski extreme, czyli narciarstwa polegającego na zjazdach ścianami tak stromymi, że jakikolwiek błąd mógł kosztować życie. Celowała w tym nowa generacja narciarzy, m.in. Sylvain Saudan, Patrick Vallencant czy Anselme Baud. To byli bohaterowie swoich czasów w Alpach. Amerykanie jednak nie byliby sobą, gdyby nie zainteresowali się tak niebezpieczną i widowiskową dyscypliną sportu. Za sprawą narciarzy takich jak Glenn Plake i Scott Schmidt jazda poza trasami nabrała nieco beztroski i zabawowego charakteru. Powstał mit freeridera, którego życie i praca (bynajmniej nie stała) podporządkowane są tylko jednemu – poszukiwaniu puchu i dzikich zjazdów.
Co ciekawe, w Polsce również mamy poważne tradycje związane z tą dyscypliną. Pierwsze dekady XX wieku to zimowe narciarskie eskapady w Tatrach takich legend jak Józef Oppenheim czy generał Mariusz Zaruski. Trasy zjazdów wykonywanych na ciężkich, drewnianych nartach, mocowanych do butów skórzanymi paskami, do dziś budzą respekt wielu narciarzy uzbrojonych w nowoczesny sprzęt i superlekkie ubiory.
Dzisiaj freeride to zjawisko na tyle popularne, że niektóre regiony w Alpach w działaniach promocyjnych podkreślają nie ilość wyciągów i tras, ale to, jak łatwo się dostać na nietknięty ratrakiem teren, oferujący prawdziwe górskie przeżycia. Pasjonatów surfowania po białych połaciach przybywa z każdym rokiem. Sprzyjają temu nowe rozwiązania stosowane w konstrukcji nart. Wprowadzenie szerokich nart „pływających” w głębokim śniegu czy tzw. rockera, powodującego, że dzioby cały czas wynurzają się na jego powierzchnię, umożliwia nawet mniej wprawnym narciarzom cieszenie się jazdą poza trasami.
Zimowa eksploracja gór wiąże się z pewnymi zagrożeniami. Głównym są lawiny wywoływane przez samych narciarzy. Wybierając się poza oznakowane nartostrady, należy bezwarunkowo pamiętać o tzw. świętej trójcy, czyli elektronicznym detektorze lawinowym, sondzie oraz małej składanej łopatce. Dzięki temu ekwipunkowi można szybko zlokalizować zasypanych lub samemu zostać odnalezionym przez przyjaciół. W akcjach lawinowych to właśnie czas jest największym wrogiem. Zanim ratownicy dotrą na miejsce, często jest już za późno, dlatego należy polegać na pomocy partnerskiej. Warto zainwestować w kurs lawinowy, w czasie którego doświadczeni górscy ratownicy uczą technik rozpoznawania zagrożenia lawinowego i sposobów poszukiwania zasypanych.