Duetu Jaya-Z i Kanye Westa nie da się porównać z żadną muzyczną współpracą – nawet rockowe supergrupy nie wytwarzały takiej atmosfery sukcesu i prestiżu jak tych dwóch narcystycznych, piekielnie utalentowanych i świadomych swoich wpływów mężczyzn. Gdy Jay-Z, król rymów i najbogatszy raper świata, spotyka się z Kanye Westem, władcą hiphopowych bitów, mamy do czynienia z partnerstwem na najwyższym szczeblu.
Oglądamy coś na kształt politycznego sojuszu zwaśnionych niegdyś środowisk. W dawnych latach 90. raperzy byli gangsterami i pilnowali swoich terytoriów, a reprezentantów innych dzielnic, miast i szkół hip-hopu traktowali jak wrogów. Ostre wersy stały się metaforą ciosów i kul przeznaczonych dla rywali.
Były nowojorski diler
Jay-Z oraz wychowany przez wykładowczynię chicagowskiego uniwersytetu Kanye nie są kumplami z ulicy, którzy wpadli do studia na bezpretensjonalne nagranie w dżinsach. Są rekinami biznesu, noszą ubrania własnych marek odzieżowych. Towarzyszą im aura ekskluzywności, zapach wielkich pieniędzy i bąbelki szampana. Ta fanfaronada byłaby nie na miejscu, gdyby nie fakt, że każdy ich wspólny utwór to szczere złoto.
Królowie są samotni
Za otwierający płytę „No Church in the Wild" można płacić w tonach. Narasta potężny bit, który w połączeniu z rymami Westa tworzy ponury pejzaż. Z kilku dźwięków i paru słów powstaje przejmujący obraz moralnej otchłani – świata, w którym między motłochem, królem a Bogiem nie ma połączenia. Nie ma religii ani etyki, bo wszystko jest dozwolone. Nie ma granic ani zakorzenienia w rzeczywistości. „Nie ma kościoła na pustkowiu". West i
Jay-Z są na szczycie od dawna i wiedzą, że panuje tam dojmująca pustka. Kilkadziesiąt minut później, w „Welcome to the Jungle" osamotnienie powraca. Kanye, który w „No Church..." deklarował się jako niewierzący, teraz wyznaje: „Modlę się, a wszystko straciłem". Jay rysuje autoportret człowieka uwięzionego w chwili triumfu, pozbawionego uśmiechu, leczącego ból szampanem i trawką. „Gdzie jest prasa, gdzie prezydent? Albo nie wiedzą, albo nie obchodzi ich, że jestem w depresji". Poruszające słowa, zwłaszcza kilka tygodni po śmierci Amy Winehouse.